O mnie

Moje zdjęcie
Grekokatoliczka zamiłowana w Nadzwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego. Białorusinka uważająca się za mieszkankę Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Doktor teologii moralnej.

25 paź 2021

Otwierającemu umysł

Niektórzy określają to pokusą… Ktoś mówił kiedyś mi „nie wolno nam”. Lecz Ty poruszasz i rozumem mym, i duszą. Czy zrezygnować z tego dzisiaj mam?

Opisać Cię próbuję metaforą,
Porównać Cię do czegoś, co już znam.
Obrazy w głowie zmieniam nocną porą:
Zwierzęta, ptaki, kwiaty krążą tam.

I wciąż to nie jest to, tak wszystko słabe,
By móc przedstawić ten mój dziwny stan,
Kiedy w rozmowach z Tobą czuję, jakby
Mój rozum przeszedł kilka nowych bram.

I nagle jest, olśniewa błyskawicą!
Podmuchem jesteś zimy, chłodu pan –
Surowy, srogi, lodem drapiesz lica, Lecz dajesz tlen i życie mimo ran.


24 paź 2021

Naprawdę ostatni raz

Wrócę do tego, co było.
Wrócę do Ciebie.
Daj mi chwilę.

Jeszcze ten ostatni raz.
Jeden mały grzech.
Na pożegnanie.

Potem będzie dobrze.
Nawrócę się.
Już zaraz.

Tylko jeden schodek.
Tylko jeden krok.
Prawie nic!

***
Boże, dlaczego?!...
...ktoś rozlał na stopniu olej.

26 lip 2019

Moje cuda bieszczadzkie. Wprowadzenie i Spis treści


Odkąd wróciłam z majówki, chodzi za mną chęć podzielenia się tym, co mnie na niej spotkało. Majówka była długa, bo miało to być przejście bieszczadzkie kursu SKPB. Wyszło nieco inaczej. Trochę gorzko  i niestety ten posmak już pozostanie. A jednak dla mnie było to jedno z najwspanialszych przeżyć i czas doświadczania niesamowitej Bożej Opatrzności. Tym chcę się podzielić, choć ciężko dziś być subiektywną. Nie pomyliłam się. Dokładnie subiektywną – czyli pisać o moim przeżywaniu tego czasu i moich doświadczeniach, bez „polityki”, oskarżeń, usprawiedliwień, odnoszenia się do wrażeń innych osób… Spróbuję.

Lubię pisać, choć i idzie mi to żmudnie. Gdy zaczęłam spisywać swoje wrażenia, okazało się, że powstaje mała opowieść. Niech więc tak będzie!



Spis treści



Moje cuda bieszczadzkie. Podsumowanie


Po raz kolejny Boża Opatrzność mnie zadziwiła, rozwiewając moje wątpliwości, obdarzając niezwykłymi łaskami, pouczając i kierując. Gdybym była biskupem, moim zawołaniem byłyby słowa z Ps 37,5: „Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu: On sam będzie działał”. Wspierały mnie w trudnym okresie życia i nadal mi towarzyszą. Widzę, jak się spełniają, czego jednym z przykładów była moja bieszczadzka przygoda.

Mój lęk o kręgosłup okazał się więcej niż bezzasadny. Od powrotu z gór więcej nie bolał mnie tak mocno, jak przed tym. Tak myślę, że była to bardziej psychosomatyka. Jestem więc bardzo wdzięczna ortopedzie, że się nie przejął moimi obawami.

Smutek, że nieczęsto będę w kościele, też był zbędny. Niedokończone przejście i nieprzewidziany nocleg w Wetlinie skutkowały tym, że w trakcie 10 dni wycieczki tylko 2 razy nie byłam na Mszy św., w sobotę i w poniedziałek. I nie opuściłam żadnej ważnej okazji: niedziel, pierwszych czwartku, piątku i soboty ani św. Józefa. Pan Bóg umiał ułożyć mój czas w najlepszy sposób.

Pobyt w Rzeszowie także był miłą niespodzianką. Wszelakie te „zbiegi okoliczności”, jak sms Księdza czy nocleg umówiony tylko na 2 noce, złożyły się w najpiękniejszy plan. Najodpowiedniejszy moment. A poza tym po prostu niezasłużony dar spotkania z przyjacielem.

Oprócz tego, Pan Bóg doskonale zna mój charakter. On wiedział, że gdy zostanę postawiona przed wyborem „odpuścić czy się uprzeć”, odpowiem sobie wreszcie na pytanie, czy mi zależy. I cieszę się swoją odpowiedzią. Czuję się silniejsza. Wiem, że mam często słomiany zapał, i nie wykluczam, że i „góry mi miną”. Bo może w pewnym momencie będę musiała wybrać coś innego, coś jeszcze ważniejszego. Nie poddam się jednak drobnym kryzysom. „Miłość to wierność wyborowi”, jak śpiewają u Rubika, a góry kocham. W nich dostrzegam Boży Majestat. W nich ćwiczę siebie. Są dla mnie najdoskonalszą metaforą życia duchowego.

No i widziałam lisa!

Boża łaska jest tym większa, bo On pozostał wierny, gdy ja zdradziłam. Nie dotrzymałam postanowień. Zachowałam się źle. Zawiodłam. A On i tak uczynił mnie szczęśliwą, umocnił i utrzymał na dobrej drodze, choć robiłam błędne kroki.



P.S.
Historia, która zaczęła się na przejściu, niestety nie pozostała bez skutków. Kilka osób odeszło z kursu. Przewodnik się wycofał z zaangażowania w rajdy i kurs. Coś się stało i coś pozostało. Podjęłam kilka rozmów, dyskutowałam z kolegami, pisałam długie teksty… marząc o pokojowym rozwiązaniu bez odejść. Niestety, nie udało się. Po prostu kilku bohaterów tej opowieści schodzi ze sceny i nowi widzowie będą wiedzieć o nich tylko jakieś pogłoski. Pewnie tak lepiej. W imię spokoju. Przy moich cudach nadal jednak będzie aureola smutku. Bo ich by nie było, gdyby nie „ci ludzie”.

25 lip 2019

Moje cuda bieszczadzkie. 9. Rajd: spotkania i rozstania


Piątek po południu: nieogarnięta, lecz szczęśliwa
Deszczu jeszcze nie było, gdy na przełęczy zaczęli się gromadzić jacyś ludzie. Nie od razu rozpoznałam kierowniczkę rajdu, ale pojawili się też inni – w tym 3 kursowiczów. Było to dla mnie zaskoczeniem: byłam pewna, że oni idą w grupie Przewodnika. Z jedną z tych osób od razu po przywitaniu się żegnałam – była to moja sąsiadka z pierwszej nocy przejścia, która musiała wracać do domu. Ona schodziła do Wetliny na busa. Rajd zastanawiał się, co robić w obliczu nadchodzącej burzy. Większość zdecydowała, że chce wejść na szczyt. Szaleńcy! Ale udało im się. Zdobyli górę i zdążyli wrócić. Dalej kolejna decyzja – którędy na nocleg? Były jakieś pomysły z Wetliną, co mi zupełnie się nie podobało: nie lubię wracać tymi samymi drogami. Ku mojej radości – mam nadzieję, że nie ku przykrości innych – postanowiono schodzić szlakiem, którym rajd chyba przed tym przyszedł. Miało to też swoje praktyczne znaczenie: i na tej ścieżce, i na zejściu ku Wetlinie niewiele niżej były wiaty, ale o ile na drodze ku cywilizacji można było się spodziewać w tej chwili tłumu, o tyle w tereny dzikie w obliczu piorunów nikt poza nami się nie rwał. I ładnie nam się ułożyło, bo dotarliśmy pod daszek akurat w chwili zerwania chmury. Rajdowicze przy okazji mieli przerwę obiadową, a ja czy nie po raz pierwszy zasmakowałam w „Soplicy”. A może to było co innego? W każdym razie na rozgrzewkę się przydało.

Następnie szliśmy. W deszczu, po błocie. Trochę gadałam ze znajomymi i z nieznajomymi. Poplotkowaliśmy chyba o przejściu. Niewiele jednak z tej drogi pamiętam. Dołączyłam do rajdu, więc kto inny prowadzi. Nie muszę już myśleć, pilnować mapy, decydować. Trzeba po prostu iść. Droga była długa, żmudna… W którymś momencie na asfalcie pewien człowiek zaoferował się nas podwieźć. Po kolei zabierał grupki rajdowiczów i podrzucał najdalej, gdzie tylko mógł podjechać. Jakoś tak wyszło, że ciągnęłam się na szarym końcu (zmęczenie? Możliwe. Poza tym w odróżnieniu od pozostałych szłam na ciężko), też z podwózki skorzystałam. Zadziwiona byłam naszym kierowcą. Miły człowiek. I nie pomagał nam dla kasy, tylko z dobrego serca. Okazał się być świadkiem Jehowy. Nie narzucał się jakoś szczególnie z „ewangelizacją”, ale publikację na koniec podróży podarował. Musiałam odmówić, choć może i zrobiłam mu tym przykrość, za co zostałam przez kolegów upomniana. Cóż, mamy inne spojrzenie na pewne rzeczy. Ale oszczędziłam sobie, kierowcy i towarzyszom dyskusji teologicznych.
Muszę jednak przyznać, że smutno mi jest z tego powodu, iż taki gest dobroci okazał „świadek”, a niejeden z moich współbraci katolików przejechałby obojętnie. Ba, ile razy ja sama, wierząca i praktykująca katoliczka, nie śpieszę ku człowiekowi w potrzebie! Znajduję wiele przyczyn dlaczego „nie”, „nie tym razem”, „niech ktoś inny”. I na pewno będę jeszcze wiele razy tak robić. Przykro więc, lecz pożytecznie otrzymać takie upomnienie od bądź co bądź niechrześcijanina. Same uczynki człowieka nie zbawią, dlatego życzę serdecznie naszemu kierowcy nawrócenia, ale „miłość zakrywa wiele grzechów” (1P 4,8b), a „też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie” (Jk 2,18).
Krywe.
Po wyjściu z auta szliśmy dalej w jakieś pole. Jak dobrze, że koleżanka dnia poprzedniego mnie namówiła, by tu samej nie iść! Nawet w jasny dzień i z GPS (który tu raczej nie byłby dostępny) mogłabym zabłądzić, zwłaszcza że w Krywem jeszcze nie byłam. A już po ciemku? Wilki by mnie zjadły.

Dotarliśmy do chatki, w której nocowała ta grupa. Tłumnie, gwarno, dookoła coś się dzieje – a ja stoję i nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Gdzie tu szukać jakiegoś kawałku podłogi na spanko? Nie zdążyłam zwrócić na siebie uwagi kierowniczki grupy, jak ktoś mnie zagadnął. Jeden z przewodników – ten, z którym przed przejściem dzieliłam się swoimi wątpliwościami co do kontynuacji kursu. Wraz z żoną też dołączyli do rajdu w trakcie. Cóż za miła niespodzianka! Ktoś w pewien sposób bliski wśród tych bardzo sympatycznych, ale w większości nieznajomych mi ludzi. Podzieliłam się z nim swoim zakłopotaniem co do braku miejsca w domku. Powiedział, że w drugiej chatce – tam, gdzie nocuje grupa Przewodnika – jest mniej ludzi i że on z małżonką też jest tam. Poszłam więc pytać, czy mnie tam przyjmą. Odległość była kilkuminutowa, ale chyba poszłam na bosaka, bo już nie chciałam butów znowu zakładać. Było boleśnie, bo były kamyki, a potem jeszcze i ślisko na błocie. Wyglądałam pewnie jak strach na wróble, gdy tam dotarłam, ale Przewodnik mnie poznał.

Gdy weszłam do chatki, od razu poczułam ciepło. I nie chodziło tylko o rozpalony kominek. Przewodnik w moment zrobił mi miejsce, gdzie mogłam paść razem z plecakiem. Pomyślał o herbacie dla mnie. Nie mogłam jednak wciąż spokojnie usiąść, bo zgubiłam gdzieś stuptuta. Przeszłam znowu do pierwszego domku i z powrotem, pytając, czy ktoś mej zguby nie widział. Znalazła się. Na stoliku na ganku mojego miejsca noclegowego. Czy położyłam go tam, gdy zdejmowałam buty, czy ktoś inny to zrobił? Nie wiem. Byłam w stanie średniej świadomości. Ktoś z rajdowiczów przyniósł mi miskę z gorącą wodą, bym umyła nogi. Głupio mi było, że sama tej wody sobie nie nalałam… ale wdzięczna jestem za ten gest. W końcu byłam nowa, a oni już wiedzieli co, gdzie i jak. Mnie sprawiało trudność nawet poruszanie się po parterze tego domku (malutkim parterze z wydzieloną strefą kuchenną), musiałam się przyzwyczaić do miejsca. No i jeszcze jeden spacer do sąsiedniej grupy trzeba było przeżyć – po jedzonko, bo kuchnia była u nich. Tym, co pomogło wrócić nieco do życia, był prysznic. Przewodnik puścił mnie w kolejce przed sobą. Zdaje się, iż on często bardziej dba o innych niż o siebie.

Było granie w mafię, opowiadanie bajek kursowych i dużo śpiewania. Siedziałam na swoim miejscu na parterze, przysypiałam, ale za nic nie chciałam pójść gdzie indziej i normalnie się położyć. Było mi dobrze, byłam szczęśliwa. W pewnym momencie mój poziom szczęścia i poczucie, że jestem tam, gdzie być powinnam, jeszcze się zwiększył. Ktoś otworzył drzwi do chatki, bo przy ganku był… lisek! Patrzył się na mnie, a ja na niego. Aż ciężko było uwierzyć, ale tak: moje dziecinne marzenie się spełniło! Zobaczyłam lisa.
Impreza trwała mniej więcej do 3 w nocy, na parterze, gdzie miałam swoją miejscówkę. Sprawdziłam na piętrze, czy znajdzie się kawałek podłogi dla mej karimaty, ale nie było. Nie czułam jednak większego dyskomfortu. Byłam tak zadowolona, że nic mi nie przeszkadzało, nawet spanie pośrodku imprezy. Obawiałam się tylko, by ktoś na mnie nie wszedł przypadkiem, ale się obeszło. Co prawda, wylało się na mnie trochę jakiegoś trunku, lecz to drobiazgi. Dobrze mi się spało.

Sobota: docieramy do mety
Cerkwisko w Krywem.
Po śniadaniu i ogarnięciu domku wyszliśmy jako pierwsza grupa. Za chwilę był rozstaj dróżek, na którym Przewodnik zapytał, czy ktoś nie widział cerkwiska. Nieśmiało podniosłam rękę – nie chciałam, by dla mnie zatrzymywać całą ekipę. Znalazło się jednak jeszcze kilka osób chętnych, więc Przewodnik poprowadził nas tam, opowiedział historię miejsca. Wspaniały człowiek, uważny wobec innych i serdeczny. Bardzo go polubiłam.

Dalej znowu mam zaniki pamięci. Najbardziej pamiętam strumyki na drodze, przez które trzeba było przechodzić po śliskich cienkich powalonych drzewach. Nawet bez dużego plecaka bałabym się, że nie utrzymam równowagi. Niemal padałam w ramiona kolegów, którzy szli jako pierwsi i potem pomagali następcom. Przy ostatnim strumyku już zrezygnowałam z tego ryzyka. Czasem w wędrówce przychodzi taki moment obojętności. Buty były mokre, a przecież to ostatni dzień, więc przekroczyłam wielką wodę” na przełaj. Nie musiałam już omijać kałuż. W sumie to nawet bywa fajne, gdy się wie, że potem można będzie zmienić obuwie. Aczkolwiek gdyby moje trekkingi miały prawo głosu, to pewnie by się ze mną nie zgodziły.
Rajd to nie przejście, więc poluzowanie czasem jest tu bardzo mile widziane. Gdy czekało nas jeszcze trochę marszu, padła decyzja, że przyjedzie po nas autokar. Nasza grupa nadal szła jako pierwsza, ale łaskawie ustąpiliśmy miejsca większej ekipie (w której do tego były dzieci). Myśmy natomiast spędzili miło czas w knajpce przy ogromnych talerzach frytek i dopiero po obiedzie zabraliśmy się do Myczkowa.

Kto przychodzi ostatni, ten czasem dostaje gorsze miejsca. Albo i wcale. Czekaliśmy w korytarzu szkoły, gdzie był nocleg, na przydzielenie lokalu. Mnie oczywiście w tym czasie interesowała inna rzecz – dochodziła 18.00, kiedy w kościele w Myczkowie była Msza św. Pierwsza sobota, chciałabym być. Poprosiłam więc kolegę-przewodnika z małżonką, by jak już będzie miejsce, rzucili gdzieś tam moją karimatę. Była też lista do prysznica, na którą zostałam zapisana. „Ci ludzie” są naprawdę fajni!


Kościół NSPJ.
Wnętrze kościoła MB Nieustającej Pomocy
W Myczkowie są dwa kościoły obok siebie. Na co dzień nabożeństwa odbywają się w kościele pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy – niegdyś była to cerkiew greckokatolicka Zaśnięcia Matki Bożej. Obydwa wezwania są mi bliskie. Obraz MB Nieustającej Pomocy należy do moich ulubionych, mamy piękną ikonę w noszącej to wezwanie parafii greckokatolickiej w Mińsku, w której bywam, gdy przyjeżdżam do domu. Święto Zaśnięcia zaś – czyli łacińskiego Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny – wypada w dniu moich urodzin. Wewnątrz kościółek sympatyczny, z freskami i na mój gust ludową chrzcielnicą. Drugiego natomiast nie miałam okazji zobaczyć wewnątrz. Wg informacji na stronie parafii, musiałabym trafić na odpust, Triduum albo pogrzeb. Wydaje mi się, że można też poprosić o otwarcie dla zwiedzania, ale nie sprawdzałam. Może kiedyś? A kościółek także ma wezwanie dla mnie szczególne: Najświętszego Serca Pana Jezusa.

Gdy wróciłam, okazało się, że moja karimata leży w bardzo sympatycznym małym pokoiku, na dywanie, a prysznic czeka z niecierpliwością. Pięknie! Do tego jeszcze przed kiełbaskami z ognia była kolacja, a ja jedzonko lubię. Na ognisku świętowaliśmy blachowanie dwóch dziewczyn: tej, co przewodziła większej ekipie rajdowej, na przewodniczkę, a innej – na sympatyka SKPB. Wtedy dla mnie to była nowość. Potem się dowiedziałam, że sympatyk to jest bardzo poważne odznaczenie dla naprawdę wyjątkowych osób powiązanych z Kołem, które nie ukończyły kursu przewodnickiego – i już nie ukończą, bo wraz z przysięgą sympatyka tracą prawo do zostania przewodnikiem. Zadziwiające dla mnie. Po blachowaniu było śpiewanie przy gitarze, co też bardzo lubię. I dlaczego nie chciałam być na tej imprezie? Cieszę się, że zmieniłam zdanie.

Niedziela: trzeba wracać
Imprezowałam wystarczająco nieintensywnie, by wstać na 7.30 do kościoła. Bardzo miłym zaskoczeniem dla mnie było, iż nie poszłam sama – wśród rajdowiczów znalazły się też inne osoby, które wolały w ten sposób zacząć dzień. Pierwsza niedziela miesiąca, więc miałam jeszcze chwilę Adoracji po Mszy św. Potem śniadanie, sprzątanie – i wyruszamy na Lublin. Jeszcze to nie koniec, bo podsiada do mnie dziewczyna, której nie znam, więc jest rozmowa z kimś nowym: bardzo sympatyczną i ciekawą osobą. I jednak moja przygoda bieszczadzka się kończy. A może tak naprawdę dopiero się zaczyna?



18 lip 2019

Moje cuda bieszczadzkie. 8. Samotna wędrówka: kiedyś się spotkamy...


Czwartek wieczór: i znowu nowe doświadczenie
Wysiadam w Wetlinie przy szlaku na Przełęcz Orłowicza, skąd można dojść do Krywego, ale droga długa, ja po doświadczeniu sprzed chwili boję się, że mogę znowu zabłądzić, a komórka za chwilę zdechnie. Kieruję się co prawda na szlak, bo nie wiem, co innego mam zrobić. Gdzie, jak szuka się noclegu? Co potem? Przypominam sobie, że część moich kolegów z kursu po załamaniu się przejścia pojechało do Wetliny. Może jeszcze tu są? Dzwonię do jednej z dziewczyn. Nie, nikogo tu już nie ma, ale koleżanka mówi mi o schronisku PTTK, gdzie mogę się zatrzymać. Albo jakbym miała iść, to do Zatwarnicy, nie dalej, bo do Krywego wieczorem iść niebezpiecznie, zwierzęta dzikie są. Konsultuję się z nią, co lepiej zrobić. Rajd jutro ma wypad na Smerek, a to przecie jakoś niedaleko. Ostatecznie pada decyzja najrozsądniejsza: nocuję w Wetlinie, a rano idę na spokojnie na szczyt, gdzie będę czekała na rajdowiczów.

Przede mną kolejne wyzwanie: dogadać się z noclegiem. Niby trochę w swoim życiu podróżowałam, ale zwykle schronienie mam załatwione u kogoś albo z kimś ze znajomych. Teraz muszę ogarnąć się sama – ale mam rady i zapewnienie koleżanki, że mogę do niej dzwonić, jakby coś. Odnalazłam schronisko (było niedaleko od wejścia na szlak), odnalazłam tam recepcję (to było trudniejsze, bo jest w barze, a bar w głębi terenów), wykupiłam miejsce i odnalazłam domek. Był już zamieszkany przez sporą grupkę sympatycznych ludków, bez problemów dogadaliśmy się. Zajęłam wolne łóżko, podłączyłam komórkę. Koleżanka już przede mną skontaktowała się z rajdem, więc tam wiedzieli, że dziś nie przyjdę. Choć nadal miałam postanowienie dołączenia do grupy kierowanej przez dziewczynę, napisałam do Przewodnika. Poprosiłam, by w wolnej chwili na wspólnym noclegu potłumaczył mi azymuty. Oczywiście, zgodził się.

Co robić dalej? Trzeba by kupić jedzenie na rano i na drogę, zwłaszcza że jutro 3 maja. Wpierw jednak ważniejsze: znaleźć kościół. O, bernardyni! Msza św. o 18.00. Świetnie! Idę. Może jeszcze załapię się na majówkę.
Litanii nie było, ale Msza św. jak najbardziej. I jutro rano też będzie, zdążę przed wyjściem na Smerek. Moje pragnienie się spełnia: byłam w kościele na Św. Józefa, będę na NMP Królowej Polski. A nawet więcej, bo i dziś, w pierwszy czwartek miesiąca, dzień szczególnej modlitwy za kapłanów. Cieszę się bardzo!

Po kościele wchodzę do „ABC”. Kolejka przedługa, przez cały sklep, ale cóż – naprawdę potrzebuję zrobić zakupy. W sumie nie mam gdzie się spieszyć, tylko zmierzchu się obawiam. Jak się odnajdę na terenie schroniska? WC w jednym miejscu, prysznic w innym (dobra, tam też jest wc), bar osobno, domków wiele, a trafić wolę do swojego.
Faktycznie, trochę się męczyłam wieczorem i chodziłam niekoniecznie najkrótszymi drogami, ale nie było źle. Kolację zamówiłam w barze, niech będzie coś ciepłego. Do prysznica doszłam z sąsiadem, więc nie błądziłam. Współlokatorzy urządzili na parterze naszego domku jakieś granie, trochę z nimi posiedziałam. Naprawdę sympatyczni ludzie. Potem spanko… Dziś był naprawdę intensywny dzień, wielu rzeczy się uczyłam. Nie wszystko się udało, ale jestem w dobrym miejscu.

Piątek rano: zdobywanie Smereka
Noc była spokojna. Wstaję rano, ogarniam się. Zgodnie z planem idę do kościoła.
Zwykle jestem na Mszy św. codziennie i chyba tego nie doceniam. Rutyna, przyzwyczajenie. Wiem, że to jest wartość największa, że nic piękniejszego i wspanialszego na tym świecie nie mam – ale w teorii. Nie czuję tego. Nie muszę oczywiście. W jednej z piosenek religijnych są słowa „daj mi tylko obecność swoją czuć”. Śmieszą mnie. „Tylko” czuć Bożą obecność. Tylko?! Przecież to jest ogromna łaska – a jednocześnie niekonieczna. Wiara nie polega na czuciu. Jest trwaniem także wtedy, gdy brakuje poczucia obecności. Jest wiernością wyborowi. Jak miłość. Pomimo to chciałabym być bardziej świadoma, że możliwość uczestniczenia w Eucharystii tak często jest darem. I takie dni jak ten, gdy jestem w kościele wbrew pierwotnym założeniom, poruszają mnie i przypominają: to jest łaska niezasłużona.

Po kościele wracam do domku. Zjadam śniadanko w gronie swoich sąsiadów, po czym żegnamy się, wymeldowuję się i odchodzę. Trochę szkoda, że nie wymieniłam się ze współlokatorami kontaktami. A może dobrze. Niektóre osoby są nam dane tylko na chwilę… Wystarczy jednak filozofowania. Przede mną długa wspinaczka.

Na początku droga jest nudna, otwarta, a ja się denerwuję, bo ludzie mnie wyprzedzają. Wg mapy do przełęczy mam 2 godziny, a przecież idę na ciężko. Choć i tak nie muszę gnać, bo rajd z Krywego ma o wiele dłuższy dystans do pokonania. Zaczynają się drzewa, podejście – to już przyjemniej. Wspinam się we własnym tempie, a jest ono szybsze od tego na mapie. Docieram do wiaty, krótka przerwa na piciu – i można iść dalej. Pierwszy cel już niedaleko. Przez chwilę wątpię na rozstaju, którędy mam iść: jest szlak konny i jakieś strome podejście. Ktoś tam idzie. Ok, czyli można tędy. Do przodu.

Przełęcz Orłowicza.
Stanęłam na Przełęczy Orłowicza. Tu się zbiegają szlaki. Czekać na rajd tu czy samej iść na szczyt? Nie wiadomo, kiedy będą, więc decyduję się na samodzielne zdobycie Smereka. Na strzałce jest napisane, że dochodzi się w 20 minut. Myślę sobie, że pewnie o wiele szybciej to zrobię. Pomyliłam się. Otwarta przestrzeń, mocny wiatr, kamienie na szlaku – te ostatnie metry nie są lajtowe. Pokonuję je i wychodzę na górę. Podeszłam pod krzyż, poczytałam tabliczkę, zrobiłam zdjęcia i pochwaliłam się w internecie, bo tu już nie było problemów z zasięgiem. Jestem z siebie dumna. Mogę teraz odpocząć. Jak długo będę czekała na rajd? Nie mam pojęcia.

Burza się zbliża.
Na górze było tłumnie i mocno wiało. Próbowałam znaleźć dobre miejsce, by rozłożyć karimatę i może się zdrzemnąć, ale wybrałam i tak niewygodny „kawałek podłogi”. Nudziło mi się, a przede mną były jakieś wyższe skałki. „Pójść czy nie pójść – oto jest pytanie”. Przecież będę żałowała, że miałam możliwość, a nie obejrzałam. Poza tym, tam są jakieś krzaki, a krzaki w pewnym momencie wycieczki potrafią stać się bardzo ważne… Włażę więc na skałki, rozglądam się, podziwiam, a też szukam ustronnego kącika. Po załatwieniu pilnych spraw dosiadam się ze swoją karimatą do jakiegoś turysty, co znalazł w miarę zaciszne miejsce. Wymieniamy się kilkoma zdaniami, on za niedługo odchodzi (twierdził, że miał już wychodzić, więc chyba to nie moja wina). Ja znowu próbuję odpocząć, aż słyszę czyjąś rozmowę: burza idzie. Faktycznie, pogoda jest niespokojna i ja też taka się robię. Lepiej się zmyć stąd samodzielnie. Nie wiem, którym szlakiem przyjdzie rajd, ale może się nie zgubimy. Wracam na przełęcz i tu czekam.

17 lip 2019

Moje cuda bieszczadzkie. 7. Samotna wędrówka: lekcje stare i nowe

Czwartek później: góry i jary

Dopiero zaczęłam wędrówkę w stronę Koliby, jak za chwilę przeszkoda – strumyk niedający się przejść suchą stopą. Wracam trochę, szukam innych możliwości. Obok jakaś inna turystka w takim samym zakłopotaniu. Po chwili rozejrzenia się pada decyzja: buty won i na bosaka. Pierwsza praktyka otrzymanych na przejściu lekcji chodzenia po wodzie. Były jeszcze strumyki, było zgubienie szlakówki i pójście gdzie indziej, ale przez chwilę, bo nie byłam sama na szlaku. Bez większych przygód jednak dotarłam do Przysłupia Caryńskiego, skąd do Koliby była chwila. Był tu słupek z kierunkami i mapką, spojrzałam, ale kto by się przejmował, skoro mam swoją mapę. Skręciłam na dróżkę i zaczęłam dość ostrą wspinaczkę. Do tego było ślisko i czasem wydawało się, że zaraz polecę w dół, ale obeszło się bez ekscesów. Dotarłam. Do pipantu 983 m. Stąd strzałka, że za 15 minut jest Magura Stuposiańska. Schronisko natomiast jest… w drugą stronę od tego słupka na rozstaju dróg. Czyli całe to zmaganie się o utrzymanie równowagi, zmęczenie i czas poszły na darmo! A ponieważ śpieszno mi, to i Magurę muszę odłożyć na inny raz. Pozostaje się pocieszać zdobytym pipantem i własną kondycją, bo weszłam dość sprawnie. Wracam też szybko, lecz ostrożnie, trzymając się drzew. Udało się bezkolizyjnie trafić do Przysłupia. No i dopiero teraz zauważam, że na słupku jest strzałka na Kolibę, tylko poniżej mego pola wzroku. Teraz już wiem, gdzie mam iść.

Doszłam do schroniska, ale nie wchodzę nawet zapytać, kiedy rajd poszedł. Za dużo czasu straciłam. Wyruszam dalej szutrem. Czeka mnie w drodze przyjemna niespodzianka, gdy sobie uświadamiam: znam to miejsce! W poprzednim roku na rajdzie bieszczadzkim przechodziliśmy tędy, tylko w odwrotnym kierunku. Cieszy mnie to, bo z tamtej wędrówki mało co pamiętałam. Mam jeszcze wątpliwości, czy aby na pewno. „Musi być cerkwisko”. Jest! Czuję się trochę pewniej. Wiem, że będzie zejście z szutru na łączkę, ale przecież jakoś muszę znaleźć drogę, skoro już tu byłam.
Docieram do tego punktu i zaczynam szukać, którędy prowadzi szlak. Jaki szlak? Nie wiem… i nie mam pojęcia, na czym może być oznaczony. Odnajduję jednak tabliczkę, na której znajduje się ostrzeżenie: jeśli ktoś idzie do Nasicznego (a tam właśnie się kieruję), to spotka na drodze rzeczkę, której może nie dać się przekroczyć w bród. Można obejść przez Dwernik. Nadal nie mam kontaktu z rajdem. Nie wiem, jak poszły grupy, ale decyduję się być wierna obranej drodze. Wkraczam na łączkę – tzn. Przełęcz Nasiczańską – ustawiam azymut na jakieś drzewo na przodzie (po co?…), idę. Zaczynają się drzewka, jest strumyk. Widzę z mapy, że trzeba przejść na drugi brzeg, ale tu jest stromo. Szukam zejścia, a jest kolejny strumyk, i kolejny… Sieć strumyków. Który z nich jest tym na mapie? I który jest tą „rzeczką”? Gdzie mam iść?! Azymut, azymut… Kieruję się na wyznaczony punkt, ale i tak muszę jakoś te jary pokonać. Nie zdążyliśmy na przejściu przerobić tej lekcji…
Czasem jest bardzo stromo. Muszę się wykazać rozsądkiem: jeśli coś sobie zrobię, to ciężko będzie uzyskać pomoc. Nikt nie wie, gdzie dokładnie jestem, zasięgu nie ma. Staję się więc ostrożniejsza. Schodzę powoli tam, gdzie jest łatwiej. Odkrywam, że czasem płytki strumyk płynie dokładnie w tę stronę, co mi trzeba, więc idę dnem jara. Czy tak się robi? Nie wiem. U mnie się sprawdziło. Kilkakrotnie wspinam się od strumyka i znowu wracam w jar. Ciekawa jestem, którędy i jak długo szedł rajd. Mi schodzi sporo czasu. Ale jary uważam za zaliczone eksternistycznie.

Wyszłam ku jakiejś budowli. Tu są ludzie! I duży potok zasługujący na miano rzeczki. Pytam pracowników, czy tędy do Nasicznego. Odpowiedź pozytywna. Pytam znowu, czy przechodził tu jakiś rajd. Znowu pozytywna. Około 1,5 godziny temu. O, to nie jestem aż tak daleko od nich! Zdejmuję buty po raz kolejny tego dnia i przekraczam „wielką wodę”. Wchodzę do Nasicznego, mijam Caritas, potoczek, skręcam w lewo w szuter, przechodzę obok stadniny. Jestem na rozstaju. Mogę iść szutrem, ale to więcej kilometrów. Mogę iść przez las, jakaś ścieżka tu jest. Oczywiste, jaką drogę wybiera „przewodniczka”. Znowu kompas w łapkę i próba z azymutami. I po prostu stronami świata. Znowu woda na drodze, ale do przejścia w butach. Idę kilka kroków dalej... coś tu nie gra. Nie ten kierunek. Wracam na drugą stronę strumyku. Trochę się kręcę. Wreszcie decyduję się, gdzie dalej iść. Cały czas jestem na jakiejś drodze. Idę, idę, idę… Dłuży mi się. A jeśli nie zdążę do Zatwarnicy, gdzie mam się kierować? Nie pamiętałam, że w Messengerze mam informację o miejscu noclegu. Nawet nie sprawdzam. Zasięgu nadal nie ma, a komórka rozładowuje się jak szalona.

W jakimś momencie znowu się trochę gubię, coś mi się nie zgadza z kierunkami ani z terenem. Chyba na siłę próbuję udowodnić sobie, że „to jest to, a tamto jest tamto”. Robię przerwę obiadową, po czym znowu ruszam. Trafiam na szlak, który prowadzi idealnie jak azymut. To może wreszcie za niedługo będę na szutrze! A nim już prosto na Zatwarnicę.
Droga asfaltowa, hurra, udało się! Wejście do Bieszczadzkiego Parku Narodowego? Jakaś tabliczka. Strzałka na… Kolibę 5,4 km?! Chwila moment, gdzie ja jestem? Mapka na słupku… Nasiczne. Po dwóch godzinach wędrowania Z KOMPASEM NA PÓŁNOC ja znowu jestem w Nasicznym. Jak?! Jedną mam teorię: po obiedzie pomyliłam kolory strzałek. Znowu uznałam, że czerwona to tam, gdzie gorąco, a więc na północ wskazuje czarna. Bo inaczej to nie wiem, jak mogłam to zrobić…

Bateria w komórce jest już zupełnie słaba, a ja pogubiona. Tą drogą jadą samochody, więc decyduję się na stopa. Staje bus pełen ludzi. Nie powinien mnie zabierać, bo to bus kursowy, ale kierowca nade mną się lituje. Źle wyglądam. Na pytanie „gdzie?” odpowiadam „gdziekolwiek, oby był zasięg”. Śmieją się ze mnie trochę, ale jestem kolejną taką osobą w tym pojeździe. Komórka wreszcie zaczyna łączyć się ze światem. Odnajduję informację, że nocleg jest w Krywem. Cóż, jadę w zupełnie inną stronę… do Wetliny. Niech tak będzie. Najwyżej pójdę stamtąd.

15 lip 2019

Moje cuda bieszczadzkie. 6. Samotna wędrówka: nauka jazdy stopem


Czwartek rano: ku Bieszczadom!
Rajdowicze nocowali w „Kolibie” i mieli wyjść z niej jakoś po 9.00. Zakładałam, że nawet z dużym plecakiem idę jednak szybciej niż grupa i na pewno robię postoje rzadsze i krótsze. Plan więc był taki, że dojeżdżam do Bereżek ok. 9.00 i stamtąd gonię ekipę, żeby najdalej w Zatwarnicy z nimi się połączyć. Przy tym do Nasicznego droga w ogóle nie wyglądała na skomplikowaną nawet dla mnie, z małym doświadczeniem, a i potem jakieś szlaki i ścieżki były. W każdym razie propozycja, bym dojechała do Zatwarnicy i tam czekała na grupę, mnie się nie podobała: chciałam chodzić po górach, a nie siedzieć na tyłku, aż inni do mnie dotrą.

Z Rzeszowa dojechałam do Zagórza. Tu zgodnie z e-podróżnikiem miałam przesiadkę na busa do Bereżek za jakieś 40 minut. Pomyślałam sobie, że może bym spróbowała dojechać stopem: jak będę miała szczęście, to dostanę się wcześniej do pożądanego punktu i będę miała mniejszą różnicę czasową z rajdem. Poza tym muszę przyznać, że mi autostop kojarzy się z jakimś romantyzmem. Wiele razy chciałam spróbować. Z drugiej strony, głupio mi szukać podwózki tam, gdzie mogę dojechać transportem publicznym. No i ryzyko: samej kobiecie lepiej nie wsiadać do obcego auta. Tym razem jednak byłam na haju emocjonalnym. Sięgnęłam więc po mapę oraz po trasę busu w aplikacji, by wyznaczyć ewentualne punkty przesiadkowe, bo wiadomo, że dojazd stopem czasem jest poszatkowany na mniejsze odcinki. Wtedy nazwy mi prawie nic nie mówiły, słabo byłam obczajona w mapie, ale wymienione w e-podróżniku miejscowości znalazłam. Wyciągnęłam rękę…

Moją reakcją na stające auto jest niedowierzanie. Naprawdę ktoś chce mnie podwieźć? A może po prostu robi sobie przerwę albo na kogoś czeka?
Facet jedzie samochodem osobowym, ale z tyłu ma jakąś butlę na przyczepce. Nie wiem nadal, co to było. Nieważne. Mówię, że potrzebuję dostać się do Bereżek – albo gdzieś bliżej. Może podrzucić do Leska. A nawet do Hoczwi, to zawsze bliżej. „Hoczew? No była na trasie jakaś taka miejscowość na 'h'. Ok”. Wsiadam, jedziemy, gadamy. Kierowca mój jest miejscowy, ale sporo czasu spędził za granicą, teraz wrócił. Doświadczenie w górach marne. Ech, dziwne to, ale można mieszkać w Bieszczadach i po nich nie chodzić… Wysadza mnie na zakręcie w Hoczwi. Podpowiada, do jakiego skrzyżowania mam dojść, by być na właściwej drodze. Dobra, idę.
Na wskazanym skrzyżowaniu widzę dwie drogi. Przy obydwu są przystanki, więc na wszelki wypadek sprawdzam busy. Nie ma nic interesującego. W tym nie ma tego busa, w jakiego miałam wsiąść w Zagórzu. Jesteś poza trasąNo dobra… Szukam nowej drogi. Szosą 894 można dojechać do Czarnej, ta już leży na odpowiedniej trasie. Próbuję więc złapać autko jadące tam. Kilka osób przystaje i są gotowi mnie podwieźć, ale do Polańczyka. Mówię, że potrzebuję do Bereżek. „Berezki? – Nie, Bereżek, droga na Ustrzyki Górne”. Z czasem do mnie dociera, że stąd to raczej trudno będzie się dostać do upragnionego przeze mnie punktu. Trzeba niestety wrócić do sensowniejszej i bardziej uczęszczanej drogi, a zatem do Leska. Po jakimś czasie dociera do mnie również, że mój pierwszy kierowca także zrozumiał, że chcę się dostać do Berezki – miejscowości po drodze na Polańczyk – a nie do jakichś tam Bereżek. Stąd jestem w tym miejscu i marnuję czas.
Stojąc przy drodze, słyszałam dzwony. Pomyślałam, że może powinnam teraz pójść do kościoła, choć czasu w tym momencie było mi szkoda. Ostatecznie poszłam sprawdzić, czy nie ma Mszy św. w kościółku w Hoczwi. Niestety, zamknięty. Obeszłam go tylko dookoła i wyszłam ku drodze na Lesko.
Stopa złapałam szybko, miły pan kierowca też stwierdził, że niepotrzebnie tu zajechałam, i zawiózł mnie do miasta. Oczywiście, autobus, w który miałam wsiąść wg pierwotnego planu, już odjechał, a zatem groziło mi opóźnione o nie wiadomo ile przybycie do Bereżek. W Lesku poszłam wzdłuż odpowiedniej już trasy, by znaleźć sensowne miejsce na łapanie stopa: bym była widoczna, było miejsce dla auta, by się zatrzymać, by było bezpiecznie… Powoli szłam do przodu, pomachując ręką. Deszcz zaczął kropić. Liczyłam, że to spowoduje, iż ktoś nade mną się zlituje, ale nie. Sporo samochodów przejechało, aż któryś się zatrzymał. Nie jechał tak daleko, jakbym chciała, prosiłam jednak, by przynajmniej wywiózł mnie na wygodniejsze miejsce do szukania podwózki. Dowiózł mnie ostatecznie do Uherców Mineralnych.
Zapamiętam dobrze, że tu właśnie są Bieszczadzkie Drezyny Rowerowe, bo przy ich stacji była moja kolejna przesiadka. Tu kilka razy przeżyłam rozczarowanie, gdyż auta się zatrzymywały – ale ze względu na sklep, a nie na mnie. Za to moja nieśmiałość autostopowa została tego poranka przełamana. Musiałam się dostać w końcu do tych Bereżków, więc podejmowałam kolejne próby. Wreszcie udana, a nawet bardzo! Sympatyczne małżeństwo z dwójką synów jadą w stronę Wołosatego. Idealnie! Jadę więc w miłym towarzystwie czwórki miłośników górskich wędrówek, zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na stacji benzynowej (czego też już potrzebowałam), jedziemy dalej z pewną wątpliwością, czy na pewno nam tak do końca po drodze. Jeszcze jakiś objazd… Dobrze jest, Bereżki! Jestem niewiele później, niż jakbym przyjechała autobusem. Dzięki, św. Filipie, patronie autostopowiczów!

Te parę godzin i aut kilku zasad autostopu mnie nauczyły:
1. Jeśli biorę pod uwagę stopa, to dojechać do miasta, z którego jest więcej połączeń.
2. Wybrać najbardziej uczęszczaną szosę prowadzącą do mojego celu.
3. Dobrze zaznajomić się z trasą i znać dokładne nazwy miejscowości na trasie. Upewnić się, że nie ma dwóch podobnych, ale leżących w zupełnie różnych kierunkach!
4. Nie liczyć na litość :)
5. Nie jechać stopem, gdy zależy na czasie, a połączenie transportem publicznym jest pewne i za niedługo (godzina to niedługo w tym przypadku!).
6. Nie bać się podnieść rękę.

Wysiadam z auta przy samym wejściu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Próbuję się zorientować, gdzie dokładnie mam iść, gdy zostaje mi zwrócona uwaga, że muszę kupić bilet wstępu. Nie przyzwyczaiłam się jeszcze do tego… Dobra, kupuję bilet; dopytuję o szlak; oczywiście, pcham się na przełaj zamiast normalnie; dostaję się na szlak. Idę. Nie mam pojęcia, gdzie jest rajd, bo nie mają zasięgu. W dodatku komórka jakoś szybko mi się rozładowuje. Mój Xiaomi ma dobrą baterię, ale od czasu do czasu ma kryzys i nawet przy wyłączonym internecie i lokalizacji traci energię jak nie on. Właśnie takie coś przyszło na ten dzień. A nie mam przy sobie power-banku...

10 lip 2019

Moje cuda bieszczadzkie. 5. Rzeszów: przełom


Wtorek później: wybór należy do mnie
Bolało i zasmucało mnie to, co się stało. Czułam, że rozpadła nam się grupa, choć faktycznie odeszło z kursu tylko kilka osób. Myślałam: co dalej ze mną?
Nocleg w Rzeszowie wstępnie miałam umówiony do czwartku. Zastanawiałam się w busie, co robić potem. Pytać o możliwość dłuższego pobytu, jechać do Lublina albo… Przeglądając w drodze Facebooka, otrzymałam przypomnienie o rajdzie SKPB. W tamtym roku byłam (zresztą, z Przewodniczką!) i było fajnie, aż trochę żałowałam, że teraz mam w tym czasie przejście. Na wszelki wypadek miałam zaznaczone „Zainteresowana” przy rajdzie – i właśnie mi wypłynęło. „Jutro się zaczyna”. Do tego jedną z tras prowadzi nasz pierwszy Przewodnik. Serce mi drgnęło: toć wiedziałam, to dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej, gdy jeszcze byłam w schronisku? Teraz już późno, nie będę przecież się wracać. Zresztą, zapisy skończyły się kilka dni temu.
Nie będę się wracać…” Odjeżdżając coraz dalej od Bieszczad, czułam, że to może być koniec. Że mam podstawy, by uznać swoją fanaberię górską za sfinalizowany eksperyment. A może w ogóle cała ta moja wielka miłość do gór jest tylko mrzonką? Kolejnym słomianym zachwytem, który za chwilę wygaśnie? Oczywiście, nie musi wszystko być takie dramatyczne. Przecież mogę pojechać do Lublina, a kiedyś znowu wyruszyć z rajdem, ale… Było we mnie jakieś poczucie „albo teraz, albo nigdy”. Znowu biłam się z myślami. I potrzebowałam rady, podpowiedzi…

Dogadałam się z Księdzem, na jakim przystanku w Rzeszowie mam wysiąść. Było to obok jakiegoś kościoła, przy którym też była księgarnia. Ksiądz chciał jeszcze kupić jakieś tam książki, więc póki on wybierał, ja też przeglądałam półki. Natrafiłam na jedną z publikacji z cytatami na każdy dzień czy coś w ten deseń. Sceptyczna jestem wobec rozeznawania Bożej woli metodą „chybił trafił” nawet przez Biblię i zdecydowanie radzę coś mniej podatnego na własną inwencję interpretacyjną podmiotu rozeznającego, ale wiem, że czasem Pan Bóg i w ten sposób przemawia. Z pewną ostrożnością i bez wielkich nadziei otworzyłam książkę i natrafiłam na tekst z Eda Viestursa. Nie miałam pojęcia, kto to jest, a cytat brzmiał mniej więcej tak: „Wejście na szczyt jest opcjonalne. Upadek z niego nieunikniony”. Z jednej strony, byłam pod wrażeniem, bo przecież mowa jest o górach, czyli w temacie mnie nurtującym. Z drugiej, wyglądało to jak metafora pychy i raczej odradzanie wspinania się ku szczytom. Z trzeciej, coś mi w tym nie pasowało: na pewno zdobycie góry musi kończyć się upadkiem? Stwierdziłam, że poszukam oryginału cytatu. Odkryłam, że autor jest himalaistą, zdecydowanie pasjonatem gór. Czy mógłby napisać powyższe zdanie?
Nie pamiętam, kto wydał tamtą książkę z cytatami. Nie wiem, kto był tłumaczem i kto dobierał teksty. Ktoś w każdym razie spaprał sprawę. Wiadomo, traduttore, traditore, ale słowa naprawdę mają znaczenie! Cytat Viestursa bowiem brzmi tak: „Getting to the top is optional. Getting down is mandatory”. Nie ma tu mowy o żadnym upadku. Nie ma bierności czy kary za wspinanie się coraz wyżej. Jest stwierdzenie faktu, dynamika życia, realizm. Nie każdy musi wejść na szczyt, ale gdy to zrobi, musi liczyć się z koniecznością zejścia. Taka jest kolej rzeczy. Co więcej, zawsze trzeba o tym pamiętać, rozliczając swoje siły tak, by starczyło ich także na powrót na dół.

Trochę później zobaczyłam na Facebooku, że kilka osób z naszej grupy, które zostały, zamierzają dołączyć do rajdu. Czyli można! Kusząca myśl, a jednocześnie takie dziwne to by było – wracać. Poza tym, nie byłam gotowa, by dołączyć następnego dnia. Potrzebowałam odpoczynku, wysuszenia butów. Chciałam trochę z Księdzem pogadać, skoro już trafiłam do Rzeszowa tak nieoczekiwanie szybko. Do tego miałam pewną tremę co do perspektywy spotkania z Przewodnikiem. Bardzo bym chciała pójść z nim, ale bałam się, że „będzie mnie za dużo”. Byłam też pewna, że pozostali będą szli jego trasą. Skomplikowane to, by zrozumieć kłębek mych myśli, ale skutek był taki, że napisałam do dziewczyny kierującej inną trasą (obydwie – i jej, i Przewodnika – miały przebiegać podobnie, a do tego mieć wspólne noclegi). Wiadomość brzmiała: „Mam pytanie NA WSZELKI WYPADEK, czy istnieje możliwość dołączyć do Twego rajdu w czwartek?” Dla mnie to wciąż była decyzja na pograniczu z niemożliwym.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, poszłam na Mszę św. (oczywiście, tu już nie było żadnego problemu, przecież nocowałam przy kościele), w trakcie której myślałam, co zrobić. „Czy pojechać na rajd? Przecież to będzie szaleństwo z mojej strony!” Rozumiem, że dla niektórych moja trema i podniecenie są zupełnie obce – co w tym takiego, by pojechać sobie na rajd, tym bardziej, jak już się na takim było? Ale u mnie to był moment napięcia emocjonalnego, to be or not to be. Chciałam jechać. Niech tylko po Mszy św. będzie odpowiedź! Trochę jak czekanie na wyrok.

Odpowiedź przyszła. Pozytywna – mogę dołączyć. Wtedy już było „Dopisz mnie, proszę (wszelki wypadek nastąpił :D)”. Godziny w kościele wystarczyło, bym dorosła do decyzji. A zatem, jedziemy z Księdzem po zakupy na drogę. Jutro jest 1 maj, wszystko będzie zamknięte, a w czwartek mam busa jeszcze przed 5.00. Zabawne: gdy wybierałam się na przejście i rozważałam nocleg w Rzeszowie, miałam tym właśnie busem dojechać do Leska – stwierdziłam, że strasznie wcześnie (i jeszcze biednego Księdza zmuszać do wstania, by mnie autem podwiózł). A jednak tak zrobiłam, tyle że kilka dni później.

Zakupy, pranie, suszenie obuwia. I ekscytacja, że jednak jestem szalona i że jednak NIE REZYGNUJĘ Z GÓR! Czyli jest to miłość prawdziwa, dla której stać mnie na wyrzeczenia. Także finansowe, bo kolejne przemierzanie trasy z Rzeszowa w Bieszczady, a potem powrót do Lublina wszak trochę dodatkowych kosztów generuje. Nie mówiąc o noclegach i jedzeniu na rajdzie. I imprezie.

Tak, imprezie – tej, której tak chciałam uniknąć, imprezie z „tymi ludźmi”. Przełom nie dotyczył tylko gór. Wtedy właśnie, kiedy przejście trafił szlag, kiedy kurs mi się rozpadał, kiedy odczuwałam, że jestem słaba i mogę mieć problemy z manewrami – wtedy stwierdziłam, że mi zależy i że zamierzam zdobyć blachę. Że już nie chcę robić kursu tylko dla prywatnego nauczenia się chodzenia po górach, ale chcę dołączyć do SKPB. Że „ci ludzie” są fajni i wartościowi.
Ironia losu: dużo do tego przyczyniło się doświadczenie przejścia z Przewodnikiem, a jego drogi z Kołem akurat zaczęły się rozchodzić… ale to jest inna historia, nie moja (choć o nią mocno zahacza), i nie chcę jej poruszać.

Środa: odpoczynek
To był dobry, spokojny dzień. Byliśmy z Księdzem w gościach u jego krewnych, bo któryś z dzieciaków miał urodziny. Była Msza św. – we wspomnienie św. Józefa, czyli w jeden z tych dni, z powodu których przed Bieszczadami szczególnie się smuciłam, że nie będę w kościele. Wieczorem była planszówka z Księdzem i „jego” młodzieżą. Zdążyłam się zdenerwować, bo miałam wszak bardzo wcześnie wstać, a potem spędzić dzień w górach, a ci grali, i grali, i grali… Odłączyłam się od nich wreszcie. Poszłam spać z pewnym niepokojem, bo nie dogadałam się z Księdzem, czy mam go jakoś obudzić, czy sam pamięta, o której mam busa. A czy na pewno wstanie, skoro już północ, a on kontynuuje rozgrywkę? Najwyżej będę musiała wstać wcześniej i spróbować dojść na piechotę… Jak się okazało, niepotrzebnie się martwiłam. Pamiętał, obudził się, dowiózł mnie na czas na dworzec. Ale to już czwartek, kiedy zaczyna się zupełnie nowa przygoda...

7 lip 2019

Moje cuda bieszczadzkie. 4. Przejście: nie tak miało być!


To jest najdramatyczniejsza część naszego przejścia. Musiałam ją opisać, ale nie było to łatwe. I należy ją doczytać do samego końca, nie wyciągając pochopnych wniosków.

Niedziela: dzień kryzysu
Kościół w Polanie.
Poranek mój zaczął się od podążania do kościoła, który był trochę oddalony od naszego miejsca noclegu. Obawiałam się, że się spóźnię, więc przybyłam z 15 minut wcześniej. Kościół był jeszcze zamknięty, ale za chwilę ksiądz mi otworzył. Wszedł do zakrystii, ja uklękłam w ławce. Zaraz wyszedł i zaczął Mszę św. Dla mnie samej! Muszę przyznać, że miałam trochę tremy – uczestnicząc w obydwu formach rytu rzymskiego, zwyczajnej i nadzwyczajnej, czasem coś mylę. Udało mi się jednak nie odpowiedzieć księdzu po łacinie (nie miałam zamiaru go zadziwiać) i chyba nic po polsku nie pomylić. Nie było tak nielubianych przeze mnie elementów NOM, jak modlitwa wiernych i znak pokoju. Nie było też kazania (może i szkoda) – ani tacy, jakby ktoś chciał pytać. Po Mszy św. ksiądz znowu wszedł do zakrystii, nic do mnie nie powiedział – ja też do niego nie podeszłam. Po prostu wróciłam do szkoły. Ale jestem nadal pod ogromnym wrażeniem tego kapłana i jego troski duszpasterskiej! Niby to powinno być naturalne, lecz naprawdę nie wiem, jak wielu księży zechciałoby odprawić poza harmonogramem Mszę św. dla jednej wiernej, żeby tylko ona mogła spełnić niedzielny obowiązek. Dziękuję Panu Bogu za takich księży – i Don Bosko za jego salezjanów! To był jeden z największych cudów mego wyjazdu – ale zdecydowanie nie jedyny.

Dochodząc do miejsca noclegu, spotkałam kilku kursantów idących do sklepu. Za niedługo wrócili z wiadomością, że sklep zamknięty – a więc, nie mamy śniadania ani jedzenia na drogę. Ktoś chciał jechać stopem do Czarnej, ale nie wiadomo, o ile to by mogło opóźnić nasze wyjście. Zrobiliśmy więc śniadanie składkowe: kto co miał, tym się podzielił. Przewodnik, który tego dnia nas opuszczał, oddał nam swoje zapasy. W wyniku mieliśmy niezwykle rarytasowy posiłek: kanapki ze spaghetti, kanapkowy snickers (chleb posmarowany Nutellą i posypany karmelizowanymi orzeszkami), ser tofu… Dobry szwedki stół. Po którym tym bardziej zmalały nasze zapasy na drogę. Padło jednak coś o tym, że mamy dziś iść przez Czarną i tam się zakupimy.

Czekaliśmy jeszcze na Przewodniczkę, zmienniczkę naszego dotychczasowego nauczyciela, która musiała do nas rano dotrzeć. Jak się okazało (dowiedziałam się nieco więcej później), Przewodnicy nie do końca byli dogadani co do tras. Nie wiem, samowolka to była czy brak komunikacji, ale w wyniku wyjście nam się opóźniało, a droga tego dnia była długa. Wreszcie Przewodniczce udało się do nas dojść, a w międzyczasie przyszedł były dyrektor szkoły, w której nocowaliśmy. Opowiadał bardzo ciekawe historie o sobie, o miejscowości, o nauczycielstwie lata wstecz. Warto by było te jego opowieści spisać. My jednak powinniśmy byli już wychodzić, więc Przewodniczka musiała mu przerwać. To była konieczność, ale coś było w jej tonie, że było nieprzyjemnie. Następnie usłyszeliśmy, że od teraz nie ma czegoś takiego jak wspólna wachta, jak też dostaliśmy wytyczne co do posiłków. Później, już po powrocie do Lublina, dowiedziałam się, że i kwestia potrzeby wacht, i elementy menu były kiedyś grupie tłumaczone – niestety, na jednym z tych wyjazdów, na których mnie nie było. Na tamten moment jednak zostało to powiedziane w sposób apodyktyczny, mieliśmy to po prostu przyjąć, co we mnie wywołało sporą niechęć do Przewodniczki. Do tego doszły skojarzenia z moją ciężką zimówką, na której ona także była wśród kadry. W wyniku padł mi kompletnie zapał do robienia czegokolwiek. Za chwilę też dowiedzieliśmy się, że wcale przez Czarną nie idziemy i nie będziemy mieć sklepu po drodze. Niedogadanie przewodników skazało nas na śmierć w górach z głodu i pragnienia!

No dobra, przesadzam. Wody nam nie brakło, bo pogoda tego dnia się zmieniła i zostaliśmy nieźle przemoczeni. Ja natomiast czułam się olana jeszcze z innego powodu: nie potrafiłam śledzić szlaku, a nie dostawałam pomocy. Zgrały się tu dwie rzeczy. Z jednej strony, była moja absurdalna niechęć, rozdrażnienie i odpowiadanie na pytanie Przewodniczki „gdzie jesteśmy?” samym „nie wiem”. Z drugiej, jej samo „nie”, gdy jednak próbowałam wskazać możliwe miejsce naszego przebywania. Im dalej w las, tym bardziej nie wiedziałam, gdzie jestem, więc nie potrafiłam pilnować drogi ani przekładać mapki na teren. Gorycz i niezadowolenie rosły. Powiedziałam Przewodniczce, że ja tak się nie uczę, gdy nie wiem, gdzie jestem. Obiecała, że następnego dnia będę miała prowadzenie.

Nie tylko ja jednak byłam niezadowolona. Deszcz, zimno, sposób komunikacji, no i poranne niedogadanie nagniatały atmosferę. W którymś momencie zaczęły się rozmowy o skróceniu szlaku, wyjściu na szuter, może podjechaniu, bo „zima zaskoczyła kierowców” – część z nas była nie do końca przygotowana na taką przygodę i warunki pogodowe tego dnia, ktoś też czuł się niezbyt dobrze. W tym momencie dowiedzieliśmy się, że Przewodnicy różnią się od siebie nie tylko osobowością i charakterem relacji z kursantami, ale i wyobrażeniami na temat przejścia. Został nam zrobiony wykład o tym, jak mają i jak nie mają wyglądać kursowe Bieszczady. Nie było to posunięcie dobre. Nawet nasuwa mi się słowo „fatalne” – kiepski moment, niedopasowana do grupy forma i ton wypowiedzi… Patrząc z dystansu, rozumiem jednak, że Przewodniczka też była postawiona w trudnej sytuacji. Niełatwo jest przejmować grupę po kimś innym, kto ma – trzeba przyznać – zupełnie inny charakter. Tym bardziej trudno znaleźć odpowiednie słowa, gdy wiesz, że musisz grupę rozczarować, musisz jej powiedzieć „nie”. Tym razem Przewodniczce się nie udało takich słów znaleźć, szliśmy dalej coraz bardziej rozdrażnieni. No i nam też się „nie udało”: nie było tu możliwości zejścia na szuter, a tym bardziej złapania stopa. Robiliśmy więc to, co i tak było zamierzone, tylko że w kiepskim humorze.

Z głodu jednak nie padliśmy. Niektórzy byli przezorniejsi ode mnie i coś jeszcze mieli (ja nawet do śniadania nic nie miałam do dołożenia). Sporo było też wspólnego chleba. I Przewodniczka podzieliła się z nami swoimi zapasami. Co więcej, zatroszczyła się o to, by Przewodnik, który po opuszczeniu nas dotarł do swojego auta i jeszcze zrobił nam zakupy na wieczór, podwiózł dodatkowo konserwy na szlak – w miejsce, gdzie już był szuter. Była to miła niespodzianka! Nie skorzystaliśmy jednakże z tych zapasów w drodze, bo dotarliśmy do nich za późno, spieszno nam było, więc tylko zabraliśmy je ze sobą.

Dlaczego byliśmy za późno? Trudno mi odpowiedzieć. Słyszę, że byliśmy wolną ekipą, i jestem skłonna w to uwierzyć. Nie wszyscy przychodzą na kurs przygotowani i doświadczeni. Część idzie właśnie po to, by się nauczyć chodzenia po górach i radzenia sobie w różnych warunkach, jest to początek ich górskiej przygody. Tak jak jest to u mnie. Do tego niektórzy kursanci dochodzili w trakcie roku i nie byli na wielu wyjazdach. Bieszczady zaś nie są łatwym przejściem nawet dla doświadczonych osób. Poza tym, są takie ordynarne przyczyny zwolnienia na trasie, jak odciski. Jeden z kursantów miał właśnie problem ze stopami. Starał się, szedł uparcie – ale wolno. I tu znowu było coś, czego nie potrafiłam wtedy zrozumieć w zachowaniu Przewodniczki. Uczono nas na kursie, że trzeba się dostosowywać do tempa najwolniejszej osoby; ewentualnie, brać ją naprzód. Po to m.in. mamy „zamek”, by pilnował, żeby grupa za bardzo się nie rozciągała. Poza tym, w górach nie zostawia się człowieka samego. Odległość pomiędzy tym kursantem a Przewodniczką jednak była spora, szczególnie gdy szliśmy już szutrem (ostatecznie wyszliśmy na niego). Niby droga wiadoma, ale już się robiło ciemno, a kolega czuł się olany. Zgłaszał nieraz, że nie wyrabia, ale na dłużej to nie skutkowało – dystans znowu się zwiększał. Razem z jeszcze jedną dziewczyną towarzyszyłyśmy mu, starając się dodać otuchy. Ale muszę przyznać, sporo też w tym było narzekania i rozdrażnienia, zwłaszcza na Przewodniczkę. Kursant ten zrezygnował z kontynuacji i następnego dnia wyjechał.

Dowiedziałam się później, że trochę przyśpieszyć na oczywistej trasie to też jest sposób na to, by wolniejsza osoba szła szybciej. Na mnie to przerobił Grzegorz podczas Wyczerpaka, i muszę przyznać, że skutecznie. Co do tej bieszczadzkiej sytuacji, mam jednak wciąż wątpliwości, że było to dobre rozwiązanie. Albo może za długi dystans, bo nie było dwóch grup  szybszej i wolniejszej  tylko kilka grupek oddzielonych od siebie.

Na miejscu noclegu, do którego zziębnięci i mokrzy ostatecznie dotarliśmy, otrzymaliśmy polecenie od razu siadać do stołu, bez przebierania się. Nie wspomniałam o tym wcześniej, ale w pewnym momencie kilka szybszych osób jako wachta oddzieliło się od nas i pognało do miejsca, skąd można było złapać stopa. Musiał bowiem ktoś z nas dotrzeć do schroniska przed 21.00, byśmy w ogóle mogli tam przenocować. No i oczywiście było to wspaniałe, że czekało na nas ciepła kolacja. Szkoda tylko, że została przyprawiona ostrymi słowami ze strony Przewodniczki… Ten dzień nie był miły.

Poniedziałek: na prowadzeniu
Poranek był dla mnie stresujący. Mieliśmy zalecenie załatwienia zakupów prywatnych przed wyjściem, a mi okropnie nie chciało się zakładać mokrych po wczorajszym dniu butów, by potem znowu je przed śniadanie zdejmować. Iść po śniadaniu natomiast nie bardzo mogłam, bo zgodnie z obietnicą Przewodniczki miałam prowadzić na początku, a czułam się niepewna i powinnam była obczaić mapę. Skończyło się na tym, że wybrałam się do sklepu w klapkach, ale o godzinie śniadania, więc gdy wróciłam, okazało się, że wszyscy już na mnie czekają. Kilkakrotnie jeszcze było mi to wypominane (nie przez grupę). No dobra, posiłek zjedzony, wachta wszystko ogarnęła, zaraz mamy wychodzić, ale jeszcze otrzymaliśmy zadanie przeanalizowania naszego dzisiejszego szlaku z Kalnicy do Jabłonek: odległości, podejścia, czas. Na początku przejścia chciałam coś takiego zrobić, ze skryptu (dostaliśmy taki o orientacji w terenie etc.) wydawało mi się to fajne. Chciałam jednak robić to na spokojnie, powoli, a nie na kolanie, ze świadomością, że już jesteśmy spóźnieni z wyjściem. Nadal byłam zła. I wszystko mi było źle.

Prowadzenie w moim odczuciu też mi szło źle. A przynajmniej bardzo wolno. Co chwilę stawałam, sprawdzałam, próbowałam zrozumieć, gdzie jestem. W którymś momencie – już po naprawdę długim czasie – Przewodniczka zaproponowała, żeby ktoś mnie zmienił. Nie zgodziłam się. Byłam uparta, było mi smutno z powodu nieogarnięcia, ale chciałam kontynuować. Przystała na to, za co jestem jej bardzo wdzięczna. Jak też grupie, która pozostawała cierpliwa, choć nie zawsze posłuszna mojemu prowadzeniu. Droga była ciekawa, spotykaliśmy „oazy młodnika” – miejsca lubione przez niedźwiadki. Na jednym z rozstajów ścieżek poprowadziłam nas w kierunku takiej oazy, a coś zaczęło się poruszać. Musieliśmy się wrócić. Ostatecznie nie przewodziłam do końca tego etapu, podmieniono mnie. Myślę, że dobrze. Byłam już wtedy zmęczona. Jeśli dobrze kojarzę, ze trzy godziny szliśmy z Kalnicy na Czereninę...

W trakcie dalszej drogi odbyłam rozmowę z Przewodniczką. Dotyczyła ona mojego wzroku, radzenia sobie i kontynuacji kursu – dokładniej tego, czy nie lepiej, bym nie robiła jeszcze manewrów w tym roku. Miałam więc temat do zastanowienia się. Samą mnie też to martwiło, bo obawiałam się, że mogę okazać się zbytnim obciążeniem dla swoich towarzyszy manewrowych, gdyby trzeba było iść po ciemku.

A propos nocnego chodzenia, które nie tylko mnie stresowało. Przewodniczka zaproponowała, że tego dnia po dojściu na nocleg wyjdzie z chętnymi osobami poćwiczyć nocne przejście. Było to rozwiązanie ciekawe i dla mnie sprawę ułatwiające. Oczywiście, chciałabym pójść, ale tym razem chyba bym odpuściła. Ostatecznie jednak byliśmy na tyle opóźnieni, że spacer w ciemnościach czekał całą grupę. Nie doświadczyły go tylko dwie osoby.

Łapiąc stopa,
idziemy wzdłuż Solinki
Jedna z kursantek już od kilku dni trochę źle się czuła, więc przy Buku postanowiono ją wyprawić stopem na nocleg. Ja się uparłam, że dziewczyny, do tego chorej, nie wolno puszczać samej. Przewodniczka więc zasugerowała, bym jej towarzyszyła. W końcu dzięki temu nie będę też musiała zmagać się z nocnym przejściem. Szczerze mówiąc, nie chciałam, a i kursantka chyba wolałaby jechać sama niż w towarzystwie takiej niedorajdy. Rozglądałam się więc dookoła, próbowałam pytać, czy ktoś może nie jest zbyt zmęczony. Nie znalazło się innych chętnych towarzyszyć chorej koleżance. Odłączyłyśmy zatem we dwójkę i poszłyśmy łapać stopa. Żadna z nas nie miała w tym zbyt dużego doświadczenia, ale udało nam się przy życzliwości dwóch kierowców dotrzeć do Cisnej. Stąd akurat za niedługo był autobus. Kiedy podjeżdżałyśmy do Jabłonek, zaczynało kropić. Współczułam grupie, przed którą był jeszcze spory szmat drogi. Nas też czekało lekkie zmoknięcie, bo do schroniska trzeba było dojść. Zapytałam kierowcę, na którym z dwóch przystanków lepiej wysiąść, żeby było bliżej. Miał dobre serce, odpowiedział czynem: wypuścił nas naprzeciwko schroniska.

Schronisko było otwarte, ale właściciela przez dłuższy czas nie było. Czekałyśmy więc wewnątrz cierpliwie, nie do końca wiedząc, co ze sobą począć. Koleżanka próbowała trochę pospać, ja się rozglądałam. Uświadomiłam sobie, że znam to miejsce: nocowaliśmy tu na rajdzie bieszczadzkim rok temu. Sporo jednak się zmieniło.

Ostatecznie przyszedł właściciel, pokazał nasz pokój, ponoć włączył ogrzewanie. Tego wieczoru dojechała też do nas para przewodników. Przywieźli zakupy wachtowe, więc my z koleżanką zrobiłyśmy kolację. (Właściwie, to raczej ona zrobiła, a ja bardziej przeszkadzałam). Pozostali przyszli późno, znowu mokrzy, zziębnięci i rozdrażnieni. I znowu dostaliśmy przy posiłku ochrzan – za niepunktualność.

Wtorek rano: i wszystko trafił szlag…
Noc była długa. Grupa świętowała urodziny jednej z kursantek i złościła się na atmosferę na przejściu. Ja poszłam wcześniej spać, ale się obudziłam – z zimna. Próbowałam włożyć dodatkową kołdrę, potem zaczęłam szlajać się po schronisku, zagrzałam sobie wrzątku. Jeden z kolegów oddał mi coś: swój śpiwór czy kołdrę, nie pamiętam. W końcu zrobiło mi się ciepło i zasnęłam.

Chora kursantka tego dnia wracała do Lublina. Ja ciągle chodziłam z myślą, czy mam robić manewry. Chciałam zapytać grupy, co oni na to, czy dadzą radę z moim towarzystwem. Na śniadaniu dowiedzieliśmy się, że ze względu na ogólny stan grupy dziś czeka nas lekki dzień: panoramka, a potem przejazd stopem, zakupy, odpoczynek… Manewry zaczynały się we czwartek, a w środę wypadał 1 maj. Jeślibym więc nie robiła manewrów, to lepiej wracać dziś… Dowiedziałam się też, że rano wycofała się z przejścia kolejna kursantka.

W drodze na polanę, na której miała być panoramka, odważyłam się zadać grupie nurtujące mnie pytanie. Odpowiedzi dostałam szczere, ale trochę inne, niż bym chciała usłyszeć. Nie było osoby, która by powiedziała „nie przejmuj się, pomogę Ci, razem damy radę”. Wiedziałam, że jeśli coś pójdzie nie tak, to będę dla nich ciężarem, a nie byłoby to dla mnie przyjemne. Zaczęłam się zastanawiać, co robić, bo jednak na majówkę wracać do Lublina nie chciałam. Zadzwoniłam do Księdza do Rzeszowa i zapytałam, czy ewentualnie nie mogłabym u niego właśnie teraz się zatrzymać – bo jakiś czas temu mnie zapraszał. Na ten moment był to jednak wciąż plan zapasowy.

Dotarliśmy na polankę, rozłożyliśmy mapki, przygotowaliśmy się do panoramki… ale zamiast tego zaczęła się kolejna lekcja porządkowa. Za dużo było emocji, za mało słuchania się nawzajem, zrozumienia i przebaczenia. W pewnym momencie jedna z kursantek wstała, podziękowała za wszystko, co jej kurs dał dotychczas (zrobiła to bardzo elegancko, szczególnie uwzględniając panującą aurę!), i zrezygnowała. Poszła do schroniska. Zerwałam się za nią, bo i tak już na manewry się nie wybierałam. W drodze na polankę nie zawróciłam m.in. dlatego, iż się bałam, że zgubię się po drodze. Teraz miałam z kim iść, by nie zabłądzić. Zabrała się z nami kolejna dziewczyna, której nie odpowiadała atmosfera na przejściu. W drodze do schroniska ponownie zadzwoniłam do Księdza, już z wyraźną prośbą. Udało się, proboszcz pozwolił, bym zatrzymała się w pokoju gościnnym na plebanii. Zwróciłam więc swój tak upragniony kilka dni temu bilet z Polańczyka do Lublina na sobotę i czekałam teraz w schronisku na busa do Zagórza. Po jakimś czasie wrócili pozostali z polanki. Coś tam się zadziało dalej i kolejne osoby zrezygnowały. Przejście się rozpadło. Wszyscy mieliśmy „wolne”. Kilka osób wybierało się do Wetliny. Kilka nie wiedziało jeszcze, co zrobi. My z chorującą koleżanką wsiadłyśmy do busa…
***
Trudno mi było opisywać tę część naszego przejścia. Trudno było to przeżywać. Emocje były ogromne. Smutek, rozdrażnienie, złość, bezradność… Wystarczyło jednak trochę odjechać, by nabrać dystansu także psychicznego. Po pierwsze, przyszła świadomość, jak bardzo JA zawaliłam. Olałam swoje postanowienia. Nie narzekać, być cierpliwą, wytrzymać… Gdzie tam! Czuję swoją winę, bo byłam jedną z tych, którzy nagniatali atmosferę, gadali na Przewodniczkę, krytykowali zamiast widzieć to, co dobre. Sumieniu swojemu wmawiałam różne rzeczy. Ale prawda jest okrutna: zawaliłam. Zachowywałam się niegodnie miana katoliczki. Po drugie, zaczęłam stawiać się na miejscu naszej Przewodniczki. Włączyłam empatię i wyobraźnię. I zrozumiałam, że w takiej sytuacji mogłabym się zachowywać bardzo podobnie. Zabrakło dziewczynie gdzieś dyplomacji, rozeznania co do potrzeb grupy i elastyczności, ale niczego nie zrobiła ze złośliwości. Nie miałam i nie mam wątpliwości, że czyniła to, co jej się wydawało najlepsze, i postępowała najlepiej, jak umiała.