Nie boję się Vaticanum
II, nie boję się novum w
nauczaniu. Nie dlatego, żebym była przekonana o słuszności wszystkiego, co się
pojawiło w ostatnich czasach. Niejednoznaczność stała się powszechniejsza nawet
w Kościele. Ale nie jest to jeszcze katastrofa, lecz wyzwanie – szczególnie dla
teologów. Stoi przede mną, moralistką, jak i przed wielu innymi, bardziej
godnymi i przygotowanymi do tego, zadanie wydobywania ze skarbca rzeczy nowych
i starych (por. Mt 13,52). Nie możemy skupić się tylko na starych, bo świat
ciągle się zmienia, a Kościół jest posłany do człowieka – aby prowadzić go do
zbawienia. Nie tylko tego, który przyjmie za swoje tradycyjne schematy. Trzeba
wyjść naprzeciwko człowiekowi współczesnemu.
Tradycja w pojęciu przywiązania do Liturgii „Trydenckiej”
nie jest jedyną drogą do zbawienia. Pan Bóg jest hojny. Nie stworzył tylko róż,
ale i fiołki, tulipany, rumianki oraz… bukietnicę Arnolda. Ona także ma swoje
miejsce w świecie, choćby w porównaniu do innych kwiatów mogła się wydawać
potworem. NOM nie jest z istoty zły. Nie jest sam z siebie błędem liturgicznym.
Jezus powiedział do swoich uczniów: Wszystko,
co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi,
będzie rozwiązane w niebie (Mt 18,18b). Obrzędy liturgiczne wchodzą w
zakres tej odpowiedzialności, dlatego NOM jest i ważny, i godziwy. Nie mówię,
że najlepszy.
Kościół jednak od początku był różnorodny i tego się nie
bał. Byli tam Hebrajczycy, Rzymianie, Grecy, Ormianie… Każda wspólnota czymś
się wyróżniała. Apostołowie nie dążyli do ujednolicenia, by wszędzie było tak,
jak np. w Jerozolimie. Co więcej, jeśli przypomnieć sobie dzieje tzw. Soboru
Jerozolimskiego, to można stwierdzić: Kościół nie chce „urawniłowki”. Dla
pochodzących z pogaństwa uznano kilka podstawowych reguł, ale nie narzucano im
całego Prawa mojżeszowego, choćby wspólnoty pochodzenia żydowskiego
funkcjonowały w ten sposób.
W kręgach tradycyjnych czasem pada stwierdzenie, że wszelakie
wspólnoty charyzmatyczne – nawet te uznane przez Kościół katolicki – są złem,
bo wyrosły z protestantyzmu. Zastanawiałam się nad tym. Widzę logikę, niepokoję
się możliwością przyjęcia duchowości schizmatyckiej poprzez przejęcie jej form,
ale nie uznam samej genezy za rozstrzygającą. Dlaczego? Bo protestantyzm nie
powstał ex nihilo. Też ma swoją
genezę. Jest odłamem od Kościoła katolickiego. Czy przez to jest z natury
dobry, bo przecież dobre drzewo nie rodzi złych owoców?.. Czy może być z natury
zły, jeśli buduje na fundamentach ewangelicznych?.. Źródłem podziału jest
grzech, i on jest zły z natury. „Dobry grzech” to oksymoron. Ale zło to działa
tam, gdzie jest jakieś dobro – inaczej nie miałoby przestrzeni, by zaistnieć. W protestantyzmie jest jakieś dobro. Tak, jak było w pogaństwie.
Zupełnie na marginesie,
ciekawe jest, że wielu „tradsów” jest fanami Tolkiena, uznającego wartość pogańskich
mitów, a jednocześnie traktuje wszystko, co jest poza Kościołem katolickim,
jako złe i niegodne uwagi…
Niemało jest osób, które trafiły na NFRR, uciekając od
nadużyć w takich grupach. Rozumiem to. Rozumiem i uznaję fakty – są wspólnoty,
które stwierdziły, że słyszą Ducha Świętego lepiej niż lokalny biskup. Ale czy
to naprawdę jest kwestia tylko współczesności? Czyżby fałszywe objawienia i
sekty były wymysłem XX-XXI wieków?
Sama przechodzę drogę od wspólnoty charyzmatycznej do
duchowości tradycyjnej. Nie jest to jednak próba „wyrwania się z błota, w które
się wpadło”. Absolutnie nie. Dostrzegam ogromne dobro, jakie dała mi i daje
innym Wspólnota Emmanuel. To tam poznałam Serce Jezusowe, któremu się oddałam.
To tam odkryłam wartość Adoracji, osobistego cichego przebywania z Bogiem, bez
którego nie potrafię funkcjonować. To tam utwierdzałam się w przekonaniu, że
Liturgia jest ważna – choćby niezupełnie teraz mi odpowiadała jej forma
"emmanuelowa". Wspólnota nauczyła mnie uwielbienia – uznawania majestatu,
dobroci, miłości Pana Boga bez względu na to, czy czuję się w tym momencie
szczęśliwa i zadowolona z życia, czy przeżywam trudności. To Wspólnota mnie
uczyła Hiobowego: „Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie
błogosławione!” (Hi 1,21b). Wspólnota nawet podjęła się – poprzez swoją główną zasadę
współżycia „Nie krytykuj!” – bardzo trudnego zadania, by oduczyć mnie krytykanctwa i narzekania. Jestem twardym orzechem do zgryzienia pod tym względem, ale wiem,
że jest lepiej niż kiedyś. Długo by zajęło wymieniać wszystkie dary, które
otrzymałam przez Wspólnotę. W ciągu tych niecałych 9 lat, co jestem z nią
związana, uzbierało się ich wiele.
Dlaczego więc stwierdzam, że jestem na drodze „od”
Wspólnoty? Bo bliższe mi jest coś innego. Bo lubię reguły, porządek i – jakby ujął
to obecny papież – „sztywność”. Dla mnie duchowość tradycyjna jest głębsza i,
że tak ujmę, bezpieczniejsza. Potrzebuję pewnej drogi, sprawdzonych metod.
Bardzo cenię to, co oferuje Tradycja, i nie chcę wybierać czegoś innego
zamiast. Ale nie ośmielę się stwierdzić, że inne duchowości nie dają
wystarczająco dla świętego życia i zbawienia. Główną metodą rozeznania, czy coś
jest dobre, są owoce. Tak poucza Pismo (por. Mt 7,16). Widzę, jak przeżywają
cierpienie osoby z mojej Wspólnoty (np. pierwsze trzy małżeństwa z tego wideo),
i stwierdzam, że nie da się tego zrobić bez żywej i szczerej wiary. I to nie
jest wiara „pomimo Wspólnoty” – ona tam wzrasta, kształtuje się, dojrzewa. I we
Wspólnocie przechodzi próby. A przecież nie tylko ludzie z Emmanuela tak mają…
Jestem przekonana, że są osoby powołane do życia złączonego
ze wspólnotą charyzmatyczną. Powołane do uczestnictwa przez całą swoją ziemską
wędrówkę w NOM-ie. Jak i te, które powołane są do bycia „tradsami”. Wszyscy są
potrzebni. Nawet zaryzykuję stwierdzenia, że w dzisiejszym świecie wszyscy oni –
my – są niezbędni. Bóg dał człowiekowi wolność. Możemy wybierać cokolwiek.
Chcąc być posłuszni Bogu, nadal możemy wybierać cokolwiek – poza grzechem. W
świecie jest wiele dobra do zrobienia. Dla każdego znajdzie się swoje zadanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz