O mnie

Moje zdjęcie
Grekokatoliczka zamiłowana w Nadzwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego. Białorusinka uważająca się za mieszkankę Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Doktor teologii moralnej.

7 lip 2016

Przecież On prowadził od zawsze!..

Często boję się, że popełnię w życiu błąd. Że wybiorę nie to, co trzeba -- nie to, co mnie poprowadzi do szczęścia. Będąc w nienajlepszym humorze dzisiaj, spróbowałam na Adoracji uwielbiać. Takie uwielbienie "pomimo wszystko" jest trudne. Potrzebne dla niego:
1) Uznanie, że Bóg jest Panem świata i kochającym Ojcem, który chce mojego dobra i szczęścia i do niego prowadzi.
2) Postanowienie, że w takim razie naprawdę mogę (choćby przez chwilę...) nie przejmować się swoimi problemami.
3) Uwielbianie. Pieśnią, słowami -- niech i powtarzanym tym samym "Jesteś moim Panem, Tyś jest Prawdą, Ty jesteś Miłością, Ty jesteś sensem mojego życia" -- wpatrywaniem się w Obecnego.

Udało mi się dzisiaj. Udało się, pomimo dziwnego smutku (który, może, był "zapłatą" za wczorajszą refleksję o otrzymanych łaskach i decyzję radowania się -- zapłatą, tzn. sprawdzianem, możliwością potwierdzenia decyzji w warunkach mniej sprzyjających). Myśli jakoś sięgnęły do przeszłości, do obrazków z dzieciństwa...

...Mój pokój w starym mieszkaniu. Książki -- sporo książek na moich półkach. I jedna szczególna półka-kapliczka. Kiedyś dawno podpatrzyłam u znajomej siostry zakonnej "ołtarzyk" i jakoś to przejęłam. Miałam półkę z obrazkami, różańcami, aniołkami, "relikwiami" i literaturą religijną. Moją kapliczkę, domowy ołtarzyk...
...Niestety, nie było w rodzinie praktyki wspólnej modlitwy. Sama się jednak modliłam, czytałam pacierz z modlitewnika. Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam i dlaczego... W rodzinie jednak była atmosfera religijna. Po prostu to było normalne. Chodziłam z rodzicami do kościoła. Uczestniczyłam w różnych kościelnych wydarzeniach razem z tatą. Jeździłam razem z nim do parafii poza Mińsk, kiedy woził tam księży. Tak po prostu kiedyś było...
...Nie pamiętam swojej matki chrzestnej. Zniknęła jakoś wcześnie. Kojarzę tylko imię: Ludmiła. A może się mylę?... Ojciec chrzestny zajmował się moim wychowaniem chrześcijańskim -- jako proboszcz mojej parafii Sprawiedliwego Józefa. Rodzice troszczyli się o to wychowanie w sposób niezorganizowany. Katechezy w szkole u nas nie było, a przy parafii czasem bywała szkółka niedzielna, którą mało co pamiętam...
...Czytałam Pismo Święte. Przeczytałam całość -- sama z siebie, bez żadnego zmuszenia. Rozważałam je też, wypisywałam jakieś cytaty. Czytałam jakieś teksty chrześcijańskie. Uważałam też na to, co było napisane w modlitewniku (dziwi mnie, gdy ktoś z parafii jeszcze nie umie odnaleźć odpowiednich troparionów...). Ale nie wczytywałam się w komentarze, nie interesowałam się filozofią...
...W modlitewniku był rachunek sumienia. Rzadko, bardzo rzadko chodziłam do Spowiedzi. Ale idąc, przygotowywałam się z tego rachunku, który składał się z wielu pytań na różne tematy. Odpowiadałam na nie i spowiadałam się według tego rachunku. Po latach jeszcze mówili mi, że bardzo się przygotowuje do Spowiedzi. Chyba nabawiłam się trochę skrupulatnego sumienia. Wciąż ja, licencjat teologii moralnej, chodzę do Spowiedzi z karteczką. Ale nie o dziś na razie mowa. Nauczyłam się z tego rachunku sumienia pewnych rzeczy, np. tego, że w niedziele i święta trzeba być na Liturgii...
...W czasach liceum nadszedł czas dorastania w wierze. Wyjeżdżając z liceum na kilka tygodni za granicę, stawałam w sytuacji, gdy nikt nie mówił, że mam iść do kościoła. Właściwie, to nie pamiętam, do jakiego czasu mówiono mi o tym w domu. W każdym razie, tu byłam w sytuacji, gdy wszystko zależało tylko ode mnie. I ja próbowałam chodzić na Mszę. Nie pamiętam tego, tylko o tym wiem. Wiem, że wtedy dorastałam w wierności wierze. Bierzmowanie miałam w dzieciństwie: jako grekokatoliczka przyjęłam wszystkie sakramenty inicjacji razem. Czas liceum (14-18 rok życia) jednak i dla mnie był czasem potwierdzania decyzji o byciu wierzącą...
...Najbardziej niesamowita rzecz. Wybór teologii jako kierunku studiów. Przypadek (jak inaczej mówi się o Bożej Opatrzności) i żart (najlepszy żart w moim życiu). Absolwenci mego liceum mogli wyjechać do Polski na studia. Bardzo ciekawe, że ja przez lata lubiłam Polskę i chciałam tam wyjechać. Ale akurat na ostatnim roku liceum to się odmieniło: zaangażowałam się w działalność społeczno-polityczną, miałam znajomych, a nawet zdarzył mi się chłopak. Chciałam zostać na Białorusi. Gdy więc zaczytano nam w liceum listę kierunków, na które możemy jechać do Polski, słysząc "teologia", powiedziałam żartem do koleżanek, że może to -- po prostu ze swej grupy licealnej byłam najbardziej praktykująca, a wiedziałam, że teologia jakoś tam się wiąże z religią. Nie wiedziałam, na czym naprawdę polega. Na tej liście kierunków były też inne całkiem sympatyczne, które mnie interesowały, np. psychologia. W każdym razie to była tylko lista, a i tak nie chciałam wyjeżdżać. Myślałam o wpisaniu się na wszelki wypadek, jako plan B, jeśliby coś nie wypaliło na Białorusi. Przyszłam do domu i powiedziałam swój żart tacie. W odpowiedzi usłyszałam coś w rodzaju: "Czemu nie? Wyuczysz się, potem będziesz tylko jeździć z konferencjami po świecie -- za godzinę gadania będą Ci dobrze płacić". Wyobrazić tylko, że uwierzyłam... I nie tylko uwierzyłam. Rzeczywiście za swój plan B wzięłam teologię, a nie psychologię czy stosunki międzynarodowe...
...Byłam dość dobrą i inteligentną uczennicą. Choć w liceum miałam z niektórych przedmiotów takie oceny, o jakich w szkole bym i nie pomyślała (tam byłam jedną z najlepszych), to ogólnie było całkiem nieźle, szczególnie pod koniec nauki. Próbowałam dostać się na filologię angielską. Nie udało się. MI, która była taka inteligentna, NIE UDAŁO SIĘ DOSTAĆ NA UNIWERSYTET. To był szok i porażka -- dla mojej pychy. Przegrałam. Co dalej? Wariantów było trzy: iść na odpłatne studia (nie wchodziło w grę ani finansowo, ani ze względu na moją pychę...), czekać rok (bałam się, że po takiej przerwie nie zechce mi się uczyć) albo korzystać z planu B. Cóż, porażka wymusiła na mnie realizację wcześniejszych marzeń -- wyjazd do Polski...
...Trochę osób z mojej grupy też pojechało do Łodzi na kurs języka polskiego przed studiami. Wyrwaliśmy się z domów, spod skrzydeł rodziców. Wiadomo, różnie to się kończy... Ktoś zaczął się bawić, ktoś nie wytrzymał rozłąki i wrócił do domu. Ja zaś wpadłam w sidła... salezjańskiego duszpasterstwa akademickiego i Odnowy w Duchu Świętym. Gdy sobie to dziś uświadamiam, to podziwiam i wychwalam Boga! Nie, raczej nie należę do typu, który zaczyna szukać kłopotów, jak się wyrwie na wolność. Zresztą, miałam i w domu sporo wolności. Ale i tak rozumiem, że mogło być różnie, a stało się tak, jak się stało. Przyszłam na Mszę, bo tak trzeba. Przyszłam do DA, bo mieli tam kawiarenkę. Przyszłam do Odnowy, bo lubiłam śpiewać piosenki religijne (nie miałam pojęcia, o co chodzi z charyzmatykami). W DA uczyłam się języka polskiego przez długie rozmowy z przyjacielem. I zaczęłam chodzić częściej na Mszę, bo głupio mi było przychodzić tylko do kawiarenki, gdy wiedziałam, że mam czas, a godzinę przed kawiarenką jest Msza...
...Mogłam zmienić kierunek. Mogłam napisać do Ministerstwa i poprosić o inny. Nie byłoby pewnie żadnego problemu. Zresztą polskiego uczyłam się w grupie przyszłych psychologów, bo nie było oddzielnej grupy dla przyszłego teologa. Ale nie lubię biurokracji... Tak, byłam gotowa nie dbać o swą przyszłość i zgodzić się na żartem wybraną teologię, aby nie bawić się papierkami. Aż dostałam informację, że nie mogę iść na KUL, bo mam stypendium przyznane tylko na trzy lata, a jedyne miejsce, gdzie można studiować teologię przez trzy lata, to Kraków. Rzecz do tego czasu niewyjaśniona i tajemnicza, jak to jest możliwe, bo teologia jest jednolita... W każdym razie przy wsparciu swoich nauczycielek postanowiłam się nie poddawać. I napisać list do Ministerstwa. List, w którym stwierdziłam, że będę sama płacić za ostatnie dwa lata, ale chcę studiować na KUL lub ewentualnie UKSW. List dotarł. I przyszła zgoda. Ostatecznie obydwie uczelni mogły mnie przyjąć, ale wiedziałam -- KUL jest najlepszy...
***
Podziwiam mądrość Bożą w tym wydarzeniu. Wie, że człowiekowi bardziej zależy na tym, o co walczył. Zawalczyłam o KUL i teologię -- i już nie odeszłam.
Jeszcze bardziej jednak mnie zachwyca inna rzecz. Nie marzyłam nigdy o byciu teologiem. Nawet nie wyobrażałam, co to znaczy. Ale urodzona w Uroczystość Wniebowzięcia, twierdzę, że Maryja zajęła się moim wychowaniem. I widzę, że Pan przygotowywał mnie do teologii. Delikatnie. Poprzez drobne wydarzenia, moje małe decyzje, moje porażki, żarty i "przypadki". Przecież te przedługie wspomnienia są tylko malutką częścią! Całe moje życie wiodło mnie na KUL. A tym, o czym w swoim życiu mogę powiedzieć z przekonaniem, że jest to dobre i daje mi szczęście, to właśnie są moje studia. Serce rozrywa mi się na samą myśl, że mogłabym nie być teologiem. Tak, wiele jest innych rzeczy, które też mnie pociągają i interesują, nawet ta sama filologia angielska. Może wzięłabym sobie drugi kierunek. Ale nigdy bym nie wymieniła swoich studiów na jakiekolwiek inne! Kocham teologię. Nieważne, że nie wiem, co będę robiła w przyszłości -- mocno wierzę, że skoro Bóg mnie tu przyprowadził (a akurat co do tego, to mam sporą pewność chociażby w świetle powyższych wspomnień), to wie, po co to wszystko.
Dziś wszakże te wspomnienia poprowadziły mnie ku jeszcze jednej myśli, tak niesamowitej, gdy do mnie dotarła, że uwielbienie staje się o wiele łatwiejsze. Bóg prowadził mnie najlepszą możliwą drogą i skierował na KUL na teologię, gdy jeszcze nie szukałam tak bardzo Jego woli. Dlaczego więc boję się swoich błędów teraz, gdy oddałam się Jego Najświętszemu Sercu? Czyż może On nie pokierować mnie na ścieżkę szczęścia i spełnienia teraz, gdy to z większą świadomością oddałam Jego woli? Niech będzie uwielbiony nasz Pan w swojej niesamowitej Miłości!
***
Ale nie będę kłamać: nadal się boję. Boję się bólu swoich niespełnionych planów i nieodwzajemnionych uczuć. I boję się swoich prób "manipulowania" Bogiem. Wiem, że się nie podda -- ale ja wciąż nie umiem po prostu powiedzieć: "Troszcz się Ty i zrób tak, jak TY chcesz". Ja wiem, że Bóg ostatecznie zwyciężył. Mam nadzieję, że mój ostateczny los też jest już wiadomy -- bo wierzę Jego obietnicom, jak też ufam, że moja próba miłości Go nie zostanie niezauważona. Ale nie chcę, żeby moje życie z Jezusem zaczęło się dopiero po śmierci. Chcę należeć do Niego tu, na tej ziemi, na tym "łez padole", na którym zamierzam być szczęśliwa -- bo wiem, że On tego chce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz