Droga na kurs
Rok temu myśl o kursie
przewodników beskidzkich była dla mnie bardzo atrakcyjna, lecz
mieściła się gdzieś w okolicach „byłoby wspaniale, ale
przecież to nie dla mnie”. Dopytywałam przy okazji rajdów, jak
taki kurs wygląda, i miałam w sobie mieszankę zachwytu i lęku.
Już jeden z pierwszych elementów, kondycyjka, czyli łażenie od
południa jednego dnia do południa drugiego z krótkimi przerwami,
wydawała się przejściem niemal poza granicami moich możliwości.
Zarywanie nocy mi nie służy, a chodzenie po ciemku graniczy z
samobójstwem. Czy myśląc rozsądnie, mogę na coś takiego się
zdecydować? Pragnienie jednak było zbyt wielkie. Zadawałam więc
Bogu pytanie: „Czy mogę?”
W wakacje pojechałyśmy z
koleżanką w Góry Stołowe. Oczywiście, kupiłam mapę (pierwszą
lepszą… czy tańszą?), planowałam jakieś trasy, by zdążyć
więcej zobaczyć. I jednego razu zabłądziłam, gubiąc szlak. Nie
było to żadne niebezpieczne miejsce i mogłybyśmy bez większego
problemu (oprócz zmarnowania czasu) wrócić na asfaltową drogę,
no ale się uparłam, że nas wyprowadzę. Kompas w komórce, mapa,
której nie umiałam przełożyć na teren, kompletny brak wiedzy o
poruszaniu się po górkach oraz moja pycha skutkowały tym, że
złaziłyśmy z grzbietu śliskim ostrym zboczem. W sumie, było dość
zabawnie (zwłaszcza jeśli pominąć fakt, że obity przeze mnie
przy zjeżdżaniu z górki palec wciąż nie doszedł do idealnego
stanu), ale miałam świadomość, że z własnej głupoty i braku
umiejętności narażałam nas na niepotrzebne ryzyko. Stąd myśl o
kursie, gdzie mogłabym przynajmniej nauczyć się rozumienia kompasu i mapy, stała
się jeszcze bardziej natarczywa i przerodziła się w czyn.
Początki i wątpliwości
Założenie było takie, że
przewodnikiem być nie zamierzam. Idę się nauczyć, jak samej
chodzić po górach, no i też skorzystać ze wspólnych wyjazdów w
góry. Autokarówki więc mnie za bardzo nie interesowały. Pierwszym
przejściem kursowym było to najstraszniejsze – kondycyjka. Z
zasady jest po to, by zobaczyć, ile się potrafi. Dla mnie było to
też sprawdzenie woli Pana Boga. Jak nie dam rady na tym przejściu,
no to nie ma sensu próbować coś dalej.
Dałam radę. Nie wiem, jakbym
przeszła w innych warunkach – w deszczu, śniegu czy zimnie –
ale tym razem pogoda była niesamowita. Ciągle żyję w przekonaniu,
że był to dar Maryi dla mnie. I pozwolenie na kontynuację kursu.
Zimówka |
Bieszczady: obawy i
postanowienia
Kilka rozmów, w tym z
kierownikiem duchowym, kierowniczką kursu i jednym z zaufanych
przewodników skłoniły mnie ku temu, by spróbować. Zapisałam się
na przejście, choć obawiałam się, zwłaszcza chodzenia „na
ciężko”. I tu zaczął mnie boleć kręgosłup… Nigdy tak mi
nie dokuczał, jak wtedy. Przepisane przez ortopedę środki nie
dawały rezultatu. Znowu skłaniałam się ku rezygnacji. Zresztą,
zniknęła mi też ochota. Czas gonił, trzeba było dać ostateczną
odpowiedź, z którą się ociągałam. Wreszcie stwierdziłam, że
muszę poradzić się swego ortopedy. Facet moje obawy olał
stwierdzeniem typu „gdyby Pani stan nie pozwalał na wędrówkę,
założyłbym Pani kamizelkę lub kołnierz”. Cóż. Chyba nie jest
tak źle. A poza tym, ten kręgosłup to chyba z powodu pracy przy
komputerze mi nawala, a w górach będę daleko od biurka…
Ostatecznie się zdecydowałam. Wiedziałam, że będzie ciężko.
Musiało być. Postanowiłam jednak, że nie będę narzekać, że
wytrzymam. A jeśli nie, to przerwę w trakcie. To była bardzo
pocieszająca i motywująca myśl, że zawsze pozostanie możliwość
ucieczki.
Manewry miały skończyć się w
piątek w Myczkowie, sobota byłaby dniem odpoczynku lub ewentualnych
poprawek, a wieczorem – gdy dojdą do miejsca noclegu rajdy –
zaplanowana była impreza, blachowanie, ognisko… Coś, co mnie nie
interesowało. Po manewrach chciałam jak najszybciej wrócić do
domu, a nie „pić z tymi ludźmi”, i zamierzałam wyjechać w
sobotę. Na przeszkodzie stanął jednak brak transportu z Myczkowa w
weekend, więc niechętnie, ale musiałam zapisać się do wspólnego
autokaru w niedzielę. Gdyby jednak przydarzyła się jakaś
możliwość wyjechać wcześniej, niechybnie z niej bym skorzystała.
Niepokoiła mnie jeszcze jedna
rzecz. Wiedziałam, że podczas przejścia będzie trudność z
dostępem do kościoła. Jeszcze przed wyjazdem dopytywałam i
prosiłam przewodników, by była możliwość uczestnictwa we Mszy
św. w niedzielę. Nikt mi tego nie mógł zagwarantować, ale
przynajmniej wiedziałam, że w miejscowości, gdzie był zaplanowany
nocleg z soboty na niedzielę, kościół jest. Ale co do innych dni,
to szanse były małe. Szkoda mi było zwłaszcza 1 maja, wspomnienia
św. Józefa, który należy do szczególnie czczonych przeze mnie
świętych, no i 3 maja – który w dodatku wypadał w I piątek
miesiąca. Oddałam ten czas Panu Bogu, by ułożył go, jak zechce.
Zaświadczam – ułożył. W swojej Opatrzności wyprowadził dobro
także z sytuacji trudnych, nieprzyjemnych i grzesznych. Stąd mogę
mówić o moich cudach bieszczadzkich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz