Czwartek: początki
W pierwszych planach przejścia
nie było do końca wiadomo, kiedy zaczniemy: w czwartek czy w
piątek. Mi zależało na późniejszym terminie, bo akurat w
czwartek mieliśmy w pracy etap diecezjalny Ogólnopolskiego Konkursu
Wiedzy Biblijnej, a jest to przedsięwzięcie ważne, więc nie
chciałam je opuszczać. Nie byłam jedyną osobą z kursu, która
wolała zaczynać od piątku, i rzeczywiście tak się stało. W
czwartek jednak trzeba było dojechać do Leska, z którego rano
wyruszaliśmy na przejście. Trochę kombinowałam, zastanawiałam
się nad noclegiem w Rzeszowie u Księdza (z którym niegdyś
przeszłam pielgrzymkę na Jasną Górę, o czym powstały niedokończone opowieścici) i dojazdem nad ranem do
Leska… Ostatecznie nie było to potrzebne. Wyrobiłam się akurat
po konkursie na busa, którym jechaliśmy wspólnie z większą
częścią naszej grupy. Przejeżdżając przez Rzeszów, pozdrowiłam
Księdza smsem z jego miasta. Odpisał, że póki nie zobaczy – nie
uwierzy. Nikt nie przewidywał, że się przekona szybciej niż św.
Tomasz…
Kiedy wylądowaliśmy w Lesku,
zaczęłam się rozglądać za kościołem. Znałam godziny porannych
Mszy św. Stwierdziłam jednak ze smutkiem, że jest raczej daleko od
naszego noclegu, a przecież nie będę rano biegać po całym
mieście… Trudno.
Przy kolacji Przewodnik wygłosił
nam lekcję o niedźwiedziach: o tym, dlaczego warto ich unikać, i
co robić, jeśli się nie udało. Obdarował nas dzwonkami, byśmy
byli słyszalni – zwłaszcza podczas manewrów. Zapytał nas też,
czy jesteśmy przygotowani na kleszcze. Jakoś mi to wcale do głowy
nie przyszło (może dlatego, że pogoda ostatnimi czasy nie
rozpieszczała), więc żadnego środka nie miałam. Nie tylko ja.
Dostaliśmy więc jeszcze na grupę fajnie śmierdzący wędzonką
płyn na te paskudztwa. (Na marginesie trzeba przyznać, że używanie
tego środka miało skutki uboczne – powodowało dobry humor i
zachęcało do dowcipkowania). Prezenty mnie mile zaskoczyły. W
ogóle, nie wiem dlaczego, ale dla mnie było dziwne, iż Przewodnik
był przyjazny. Czy oczekiwałam raczej kogoś wyobcowanego od
grupy?… Nie wiem. Nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Może
zimówka zostawiła swój ślad.
Nocowałam w pokoju z kursantką,
której jeszcze nie znałam. W rozmowie wyszło, iż ona musi wrócić
w sobotę, więc podzieliłam się z nią swoimi smutnymi wynikami
poszukiwania transportu. Była jednak sprytniejsza ode mnie i
obczaiła, że Myczków od Polańczyka oddziela tylko kilka
kilometrów, a stamtąd już jest bus prosto do Lublina. O kurczę,
czyli jednak mogę wyjechać wcześniej! Trzeba tylko się upewnić,
że mogę odwołać swoje miejsce w autokarze. Dobrze, że akurat
Przewodnik je rezerwował.
Piątek: pierwsze koty za
płoty
Sprawdziłam
na internecie, gdzie jest kościół. 15 minut drogi, więc w sumie
nie tak daleko… Tylko że z moim talentem orientacyjnym mogę zabłądzić. A do
tego trzeba było zrobić śniadanie (zdecydowaliśmy, że będziemy
mieć wspólną wachtę), zjeść je, wyjść o odpowiedniej porze.
Weszłam więc rano do kuchni z ciągle obecnym wewnątrz „a może
trzeba byłoby pójść na Mszę św.?”. Dowiedziałam się, że
pomoc właściwie nie jest potrzebna, a wychodzimy trochę później,
więc rzuciłam „idę do kościoła”. Przewodnik się upewnił,
czy wrócę przed wyjściem, i żadnych problemów mi nie robił, a
ja z kolei liczyłam się z tym, że mogę zostać bez śniadania. I się
przeliczyłam: moja wspaniała grupa odłożyła dla mnie sporo
jedzonka, które po powrocie zdążyłam skonsumować.
Po
drodze do kościoła zaliczyłam spotkanie głowy z czymś metalowym,
ale zdążyłam. Ładny kościółek, o barokowym wystroju – przy
tym w różnych kolorach. Nie wiem, czy takie było zamierzenie, czy
ołtarze powstawały w różnych okresach. Kolega, który tego dnia
zapytał Przewodnika o styl budowy kościoła w Lesku, dostał za
zadanie przygotowanie referatu na jego temat. Niestety, jakoś nie
udało się go wysłuchać.
Wysłuchaliśmy
natomiast jeszcze w mieście referatu jednej z dziewczyn o bunkrach
Linii Mołotowa. Potem wyruszyliśmy poza miasto i wkrótce mieliśmy
pierwszą lekcję posługiwania się mapą i kompasem, rozglądania
się w terenie i wyznaczania azymutów. Co było dalej – nie
pamiętam. Na pewno były szybowiska. I panoramka. Sporo czasu
spędzamy na łączce, rozkminiając, co to za góry wznoszą się
dookoła. Uświadamiam sobie, jak bardzo na razie nie umiem przełożyć
odległości z mapy na teren. Mnie się zdaje, że to musi być coś
obok, a to jest druga strona mapy… Chyba tego dnia przewodziłam
kawałek, ale nie mogę przypomnieć żadnych szczegółów (co musi
oznaczać, że było spokojnie i za bardzo nie błądziłam). Na
pewno był to też dzień przekonywania się, że mogę poruszać się
z całym bagażem i to dość prędko.
Zdjęcia mi podpowiadają, że tego dnia mijaliśmy też cerkiew. Rozczarowałam się, że była zamknięta: wszak w kalendarzu juliańskim przypadał w tym dniu Wielki Piątek. Można było zobaczyć trochę wnętrza, bo w głównym wejściu otwierały się drzwi i była szyba. Smutny jednak jest widok pustej świątyni w tak wielkim dniu. Może, nabożeństwo już było... albo będzie? Nie umiem rozpoznać na podstawie tego, co dostrzegam wewnątrz.
Wnętrze cerkwi |
Zdjęcia mi podpowiadają, że tego dnia mijaliśmy też cerkiew. Rozczarowałam się, że była zamknięta: wszak w kalendarzu juliańskim przypadał w tym dniu Wielki Piątek. Można było zobaczyć trochę wnętrza, bo w głównym wejściu otwierały się drzwi i była szyba. Smutny jednak jest widok pustej świątyni w tak wielkim dniu. Może, nabożeństwo już było... albo będzie? Nie umiem rozpoznać na podstawie tego, co dostrzegam wewnątrz.
Pamięć
wraca bliżej wieczoru. Idziemy na górkę, ciężko jest, a to
jeszcze nie koniec… W którymś momencie Przewodnik mówi, że
właśnie przed nami był lis na drodze. Smucę się, bo oczywiście
nie zauważyłam, a już od kilku lat jest to moim marzeniem –
zobaczyć liska na żywo. Może głupie i dziecinne, ale marzenie.
Jestem prawie pewna, że źródłem go jest kiedyś przeczytana historyjka.
I to przez nią nieraz już Panu Bogu o tym swym marzeniu
wspominałam. A On nic… Tu było tak blisko! I znowu nic. Ślepa
jestem…
Musimy
się śpieszyć, bo do miejsca noclegu jeszcze kilka kilometrów, a
dzień chyli się ku wieczorowi. Ku wieczorowi, kiedy sklepy na
wsiach się zamykają. Nie możemy jednak biec, nie wszyscy
wyrabiają. Przed nami za chwilę wieś, w której wg internetów
jest sklep (jeśli była to Bereźnica Wyżna – czego pewna nie
jestem – to wg mapy też). Zdolna to uczynić grupka kursantów –
w tym ja – przyśpiesza więc, żeby zdążyć przed zamknięciem.
Dotarliśmy. Wyrwałam się do przodu, szukając potrzebnego adresu
(skąd tylko te siły?), ale bezowocnie. Uzyskałam informację, że
sklep tu owszem był. Kiedyś. Wróciłam się do swoich, by dać im
znać i by się nie zgubić, bo nie miałam jeszcze wtedy do nich
telefonów. Oni już o braku sklepu wiedzieli, gdyż zdążyli
zapytać w gospodarstwie po drodze. Co robić dalej? Zmęczeni –
pierwszy dzień, nie wszyscy doświadczeni w takim chodzeniu, do tego
gorąco. Dobrzy ludzie z gospodarstwa dali wody do butelek, więc z
pragnienia nie padniemy, ale co z kolacją? I Przewodnik ogłasza, że
te ostatnie kilka kilometrów pokonamy busem. Przeżywam pewne
rozczarowanie, bo to takie „pójście na łatwiznę”. Ale większe
rozczarowanie mnie brało, gdy bus nie przyjeżdżał, i nie
przyjeżdżał, i nie przyjeżdżał… Nudziło mnie to czekanie. Aż
wreszcie jest! A razem z busem wspaniała wiadomość – kierowca ma
możliwość otwarcia dla nas sklepu w Górzance.
Dojechaliśmy,
zrobiliśmy zakupy, załadowaliśmy się do schroniska. Całe dla
nas! Ktoś robił kolację, ktoś poszedł się myć. Ogarnęliśmy
się i usiedliśmy do stołu. Później, już po powrocie, słyszałam
postronne niepochlebne opinie o naszym sposobie żywienia. Nie wiem,
nie znam się (jeszcze) na właściwych posiłkach podczas trasy. Był
smaczny makaron, była jakaś surówka, oczywiście herbata. Nie
jestem zbyt wybredna pod tym względem, dla mnie było w porządku. W
ogóle, kolega, który wtedy był mistrzem kuchni, gotuje świetnie.
Bądź moja wola, zawsze bym go stawiała w wachcie (tak sobie tylko
żartuję). Więcej ważnych rzeczy z tego dnia nie pamiętam, idę
spać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz