Sobota: większe przygody
Wstałam dość wcześnie,
ogarnęłam się i poszłam do kuchni – skoro wspólna wachta, to
może coś zacznę robić. Przynajmniej nastawię wodę na herbatę.
Za niedługo podciągnęli inni i zaczęły się konsultacje
społeczne nt. „Jak się robi grzanki na patelni?” Zabawne to
było: wyrażaliśmy swoje opinie, właściwie nie mając
doświadczenia. Było kilka średnio udanych prób, aż przyszła
kursantka, która UMIAŁA! Ostatecznie chyba nie było źle, dało
się jeść.
Miał to być, zdaje się,
luźniejszy dzień. Prawie zawsze mieliśmy mieć luźniejszy dzień.
Cóż, każdy ma swoje pojęcie luzu... W każdym razie wyszliśmy w
dobrym humorze i z dobrą pogodą. A ja też wreszcie kupiłam bilet
powrotny na następną sobotę. Hurra, nie będę musiała zostawać
na imprezę!
Stan mojej pamięci mnie przeraża
– ale niestety świadczy to też o tym, jak „uważnie”
pilnowałam mapy – znowu nie kojarzę naszej drogi. Jedną rzecz
pamiętam na pewno: niedaleko szła linia energetyczna. Przewodnik
zwrócił na nią naszą uwagę w terenie i na mapie jako na element
orientacyjny. Ale gdzie myśmy szli i czy wleźliśmy z Górzanki na
Wierch, nie powiem…
Na 100% natomiast doszliśmy pod Monaster. I tu Przewodnik nas zapytał: „A czy tam
na górze są ruiny?” Ha, no na mapie jest napisane „miejsce
dawnego klasztoru bazylianów”. Czy to oznacza, że coś tam
zostało? Co powiemy, jeśli nas grupa kiedyś zapyta? Musieliśmy
więc sprawdzić. Kto chciał, bez żadnego przymusu, ale ostatecznie
tylko jeden kursant wraz z Przewodnikiem został pilnować plecaków,
a myśmy na lekko zaczęli zdobywać górę. Tu już się okazało,
jak bardzo byliśmy zgraną i zjednoczoną grupą, kiedy jedni
chcieli od lewej strony wchodzić, inni od prawej, każdy własnym
tempem… Ostatecznie jednak na szczyt weszliśmy razem, jako jedno!
I zaczęliśmy bezskute… przepraszam, co ja mówię!… bardzo
skuteczne poszukiwania ruin – odnaleźliśmy Stonehenge, mamy
zdjęcie! Ale jak na wąskim szczycie mógł się zmieścić
klasztor, tego nie do końca potrafiliśmy wyobrazić. Gdy już
schodziliśmy, łagodniejszą drogą, jedna z kursantek znalazła
jakieś kamienne fragmenty. Może, to były ślady po klasztorze? A
może Przewodnik po prostu nas „wrobił” w zdobycie góry? Nie
wiem, ale było wesoło. I czosnkowo, bo dużo niedźwiedziego
czosnku rosło i pachniało. Aż dziwi, że jest pod ochroną.
Przystanek przy ostatnim sklepie. |
W pierwszej połowie dnia
mieliśmy „cywilizację”, minęliśmy kilka wsi, wchodziliśmy do
sklepów. I nie kupiliśmy nic na kolację i śniadanie. Przewodnik
nam zasugerował, żeby zrobić zakupy wachtowe, ale perspektywa
noszenia dodatkowego bagażu i chyba jakieś wewnętrzne przekonanie,
że przecież zdążymy do sklepu w Polanie, spowodowało, że nie
przejęliśmy się tą sugestią, a on nie nalegał. W końcu, nasz
wybór.
Mnie tego dnia przejmowała inna
myśl: Msza św. niedzielna. Jeszcze przed wyjazdem próbowałam
dowiedzieć się od przewodnictwa, gdzie nocujemy z soboty na
niedzielę, i w końcu niepewnie, ale padła „Polana”.
Sprawdziłam na internecie: są tam salezjanie. Miałam więc
nadzieję, że uda się uczestniczyć we Mszy św., choć pewności
nie było. Zastanawiałam się, czy nie spróbować jakoś się
skontaktować na wszelki wypadek z księżmi, zwłaszcza że z Donem
Bosko jestem zaprzyjaźniona, ale nie było kontaktów. Zresztą
liczyłam na to, że może czy wieczorem, czy rano jednak znajdzie
się czas na Mszę św. W trakcie przejścia w sobotę się okazało,
że na wieczorną zdążyć szans nie ma. Poranna w niedzielę
natomiast jest o 8.00, co wg naszego planu było za późno. Co więc
robić?… Zaczęłam ponowne poszukiwania kontaktu, z wykorzystaniem
też archiwum internetu – i udało się! Wykopałam numer do,
jak sądzę, proboszcza. Zadzwoniłam z zapytaniem, czy może któryś
z salezjanów ma zamiar celebrować prywatnie później wieczorem
albo rano przed parafialną Mszą św. W końcu jak jest to
zgromadzenie, to nie każdy musi być w koncelebrze… Głupio mi
było, gdy mówiłam księdzu, że idzie nas grupa, ale właściwie
to chyba tylko 1, najwyżej 2 osoby są zainteresowane. Wcale mu
jednak to nie przeszkadzało. „Nie ma problemu, proszę zadzwonić
bliżej wieczoru, dogadamy się”.
Przeszliśmy na drugą stronę
mapy („Bieszczady” z Compassu). Przerwa na posiłek przy Starym
Placu i wchodzimy do pasma Otrytu. Spotyka nas ostrzeżenie o
niedźwiedziach – w tych rejonach jest ich sporo. Ale jesteśmy
przygotowani i merytorycznie, i wyposażeniowo, więc spokojnie
idziemy. Przed nami jeszcze długa droga. W którymś momencie trzeba
dostać się z jednego szutra na inny, trochę błądzimy, bo ścieżek
w górę jest kilka, ale udało się. Potem trzeba coś decydować z
odebraniem klucza na nocleg i posiłkiem, bo widać, że nie będziemy
wcześnie w Polanie. Trzeba wysłać kogoś na stopa. I to jest
jedyny moment, który zapamiętałam, kiedy powstał rzeczywisty (i
dla mnie wciąż niezrozumiały) zatarg pomiędzy Przewodnikiem a
kilkoma osobami. Ale ostatecznie jeden z kursantów, obczajony w
górach, został oddelegowany do Polany, a myśmy szli dalej własnym
tempem.
Gdy było wiadomo, że dotrzemy
późno, zadzwoniłam ponownie do salezjanina. Powiedziałam, że
jednak jutro rano by mi pasowała Msza św. Wciąż nie byłam pewna,
czy on rozumie, że to nie dla grupy, a dla mnie jednej. Ale
rozumiał. Zapytał, jaka godzina by mi odpowiadała. Umówiliśmy się
na 7.00. Czułam dumę, że „załatwiłam sobie Mszę św.”, lecz
właściwie byłam pod ogromnym wrażeniem i wiedziałam, że to dar.
Już zaczynało się ściemniać,
kiedy z naprzeciwka wyjechało auto – leśniczy. Jedną z kursantek
na końcu grupy coś podkusiło, by zapytać o niedźwiedzi. „A
kręcą się około ambony, 700 metrów stąd”. Grupa się skupiła,
spoważniała, zaczęła głośno śpiewać. Zwłaszcza że
musieliśmy zejść z szutru i wejść w las. Przez jakiś czas
próbowałam „zamkować”, potem jednak zrobiło się ciemno,
bałam się zostać sama na końcu, ktoś inny przejął tę funkcję.
Byłam więc bliżej przodu, ale nie na samym początku. Dlatego też
nie miałam szczęścia zobaczyć niedźwiedzicy z małymi, które
były na łączce i wcale nie przejęły się robionym przez nas
hałasem. Było nas 11 osób (po czasie sobie uświadomiłam, że nie
12 – przecież jeden z nas pojechał ogarniać jedzenie) vs. 3
niedźwiedzie. Co robić, jak żyć? Po dłuższej chwili jednak niedźwiedzica wolała zabrać
młode gdzie indziej. Mogliśmy więc iść
dalej. Nadal ze śpiewem (tu trzeba podkreślić, że najwytrwalszą
była nasza najmłodsza kursantka-harcerka, której piosenka o
melonach na zawsze chyba już pozostanie w naszych mózgach), w
pewnym napięciu. Przewodnik był bardzo skupiony, nasłuchiwał,
reagował na to, co się dzieje. I przy tym wiedział doskonale,
gdzie iść – przynajmniej ja miałam takie wrażenie. Budził
zaufanie i poczucie bezpieczeństwa.
Czy to oznacza, że się nie
bałam? Trudno powiedzieć, jakie właściwie uczucia mi
towarzyszyły. Była pewna trwoga. Gdy włączałam się w „robienie
hałasu”, śpiewałam też sporo piosenek religijnych. Początkowo
dlatego, że je po prostu znam. Potem jednak zaczęło do mnie
docierać, że przecież są one modlitwą. Zaczęłam wybierać i
śpiewać bardziej świadomie, jako rzeczywiste wezwanie do Boga w
tych bądź co bądź niepewnych okolicznościach. Opatrzności ufam.
Wiem, że nic „przypadkowego”, nic „poza rękoma Pana Boga”
by się nie stało.
Na marginesie muszę
powiedzieć, że na przejściu ciężko mi jest się modlić. O ile
przy spokojnym chodzeniu po górach zachwyt nad ich pięknem i
majestatem naprawdę jest drogą do zachwytu ich Stwórcą, o tyle
walka z kolejnym podejściem, zmęczenie, łapanie oddechu nie
pozwalają się skupić na modlitwie. Przed wyjazdem miałam taką
myśl (zresztą, nie po raz pierwszy), że jak będzie ciężko, to
będę odmawiać Różaniec. Gdzie tam! Powinnam już się nauczyć –
nie w takich warunkach. Oczywiście, nie oznacza to, jakoby na
przejściu nie było miejsca na życie duchowe. Przybiera ono wszak
inne formy – te, które miałam w założeniach przed wyjazdem:
ofiarowanie trudności i niewygód, pokonywanie siebie, cierpliwość
i nienarzekanie. Jak w pielgrzymce.
Mieliśmy dojść do asfaltowej
drogi, która już prowadziła prosto do Polany. Żeby do niej dostać
się, trzeba było jeszcze przekroczyć przez rzeczkę. Bałam się:
ciemno. I kto wie, co jest na dnie? A wg Przewodnika gdzieś
niedaleko był most. Ostatecznie jednak padła wspólna decyzja, że
idziemy w bród. No trudno, skoro tak, to trzeba iść. Zdejmuję
buty i wchodzę do rzeki w skarpetach, by niezbyt zaskoczyć się
czymś śliskim i nieprzyjemnym. Zaskoczyłam się jednak czym innym
– tą cudowną ulgą, jaką daje zmęczonym nogom zimna woda
potoku. Wspaniałe uczucie! Cieszę się, że nie szukaliśmy mostu.
Jeszcze kilka minut i przed nami
asfaltowa droga. Podjeżdża auto osobowe – znajomy naszego
Przewodnika, GOPR-owiec. Aż tak z nami źle, że trzeba było wezwać
GOPR? Na szczęście nie. Jak później się dowiedziałam, on miał
być naszym gościem-niespodzianką (wiedzieliśmy, że ma być –
tyle), ale że godzina była późna, nie było już czasu na
spotkanie. Zaoferował się za to, że nas podrzuci na nocleg. Bardzo
to miłe, zwłaszcza że akurat zaczynał się deszcz. I tak turami
dotarliśmy do szkoły w Polanie. Tam jeszcze trochę czekaliśmy na
„klucznika”, aż wreszcie otworzyły się drzwi tego ciepłego i
suchego przybytku, a wkrótce przybyła i nasza kolacja. Znowu
makaron, ale dla mnie akurat było to zupełnie w porządku –
czasem właśnie tak się żywię. Mieliśmy dużą salę do spania,
fajne materace, gorący prysznic, przed snem graliśmy w „Kontakt”,
co z powodu pewnego kursanta nagminnie łamiącego reguły było
jeszcze zabawniejsze niż normalnie. To był piękny ciekawy dzień,
pełen wrażeń, i żegnaliśmy go w dobrym humorze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz