Wtorek później: wybór
należy do mnie
Bolało
i zasmucało mnie to, co się stało. Czułam, że rozpadła nam się
grupa, choć faktycznie odeszło z kursu tylko kilka osób. Myślałam:
co dalej ze mną?
Nocleg
w Rzeszowie wstępnie miałam umówiony do czwartku. Zastanawiałam
się w busie, co robić potem.
Pytać o możliwość dłuższego pobytu, jechać do Lublina albo…
Przeglądając w drodze Facebooka, otrzymałam przypomnienie o
rajdzie SKPB. W tamtym roku byłam (zresztą, z Przewodniczką!) i
było fajnie, aż trochę żałowałam, że teraz mam w tym czasie
przejście. Na wszelki wypadek miałam zaznaczone „Zainteresowana”
przy rajdzie – i właśnie mi wypłynęło. „Jutro się zaczyna”.
Do
tego jedną z tras prowadzi nasz pierwszy Przewodnik. Serce
mi drgnęło: toć
wiedziałam, to dlaczego
nie pomyślałam o tym wcześniej, gdy jeszcze byłam w schronisku?
Teraz już późno, nie będę przecież się wracać. Zresztą, zapisy
skończyły się kilka dni temu.
„Nie
będę się wracać…” Odjeżdżając coraz dalej od Bieszczad,
czułam, że to może być koniec. Że mam podstawy, by uznać swoją
fanaberię górską za sfinalizowany eksperyment. A może w ogóle
cała ta moja wielka miłość do gór jest tylko mrzonką? Kolejnym
słomianym zachwytem, który za chwilę wygaśnie? Oczywiście, nie
musi wszystko być takie dramatyczne. Przecież mogę pojechać do
Lublina, a kiedyś znowu wyruszyć z rajdem, ale… Było we mnie
jakieś poczucie „albo teraz, albo nigdy”. Znowu biłam się z
myślami. I potrzebowałam rady, podpowiedzi…
Dogadałam
się z Księdzem, na jakim przystanku w Rzeszowie mam wysiąść.
Było to obok jakiegoś kościoła, przy którym też była
księgarnia. Ksiądz chciał jeszcze kupić jakieś tam książki,
więc póki on wybierał, ja też przeglądałam półki. Natrafiłam
na jedną z publikacji z cytatami na każdy dzień czy coś w ten
deseń. Sceptyczna jestem wobec rozeznawania Bożej woli metodą
„chybił trafił” nawet przez Biblię i zdecydowanie radzę coś
mniej podatnego na własną inwencję interpretacyjną podmiotu
rozeznającego, ale wiem, że czasem Pan Bóg i w ten sposób
przemawia. Z pewną ostrożnością i bez wielkich nadziei otworzyłam
książkę
i natrafiłam
na tekst
z Eda
Viestursa.
Nie miałam pojęcia, kto to jest, a cytat brzmiał mniej więcej
tak: „Wejście na szczyt jest opcjonalne. Upadek
z niego nieunikniony”. Z jednej strony, byłam pod wrażeniem, bo
przecież mowa jest o górach, czyli w temacie mnie nurtującym. Z
drugiej, wyglądało to jak metafora pychy i raczej odradzanie
wspinania się ku szczytom. Z trzeciej, coś mi w tym nie pasowało:
na pewno zdobycie góry musi kończyć
się upadkiem? Stwierdziłam,
że poszukam oryginału cytatu. Odkryłam, że autor jest himalaistą,
zdecydowanie pasjonatem gór. Czy mógłby napisać powyższe zdanie?
Trochę
później zobaczyłam na Facebooku, że kilka osób z naszej grupy,
które zostały, zamierzają dołączyć do rajdu. Czyli można!
Kusząca
myśl, a jednocześnie takie dziwne to by było – wracać. Poza
tym, nie byłam gotowa, by dołączyć następnego dnia.
Potrzebowałam odpoczynku, wysuszenia butów. Chciałam trochę z
Księdzem pogadać, skoro już trafiłam do Rzeszowa tak
nieoczekiwanie szybko. Do tego miałam pewną tremę co do
perspektywy spotkania z Przewodnikiem. Bardzo bym chciała pójść z
nim, ale bałam się, że „będzie mnie za dużo”. Byłam też
pewna, że pozostali będą szli jego trasą. Skomplikowane to, by
zrozumieć kłębek mych myśli, ale
skutek był taki, że napisałam do
dziewczyny
kierującej
inną trasą (obydwie
– i jej, i Przewodnika – miały przebiegać podobnie, a do tego
mieć wspólne noclegi).
Wiadomość brzmiała: „Mam pytanie NA WSZELKI WYPADEK, czy
istnieje możliwość dołączyć do Twego rajdu w czwartek?” Dla
mnie to wciąż była decyzja na pograniczu z niemożliwym.
Nie
doczekawszy się odpowiedzi, poszłam na Mszę św. (oczywiście, tu
już nie było żadnego problemu, przecież nocowałam przy
kościele), w trakcie której myślałam, co zrobić. „Czy pojechać
na rajd? Przecież to będzie szaleństwo z mojej strony!”
Rozumiem, że dla niektórych moja trema i podniecenie są zupełnie
obce – co w tym takiego, by pojechać sobie na rajd, tym bardziej,
jak już się na takim było? Ale u mnie to był moment napięcia
emocjonalnego, to
be or not to be.
Chciałam
jechać. Niech tylko po Mszy św. będzie odpowiedź! Trochę jak
czekanie na wyrok.
Odpowiedź
przyszła. Pozytywna – mogę dołączyć. Wtedy już było „Dopisz
mnie, proszę (wszelki wypadek nastąpił :D)”. Godziny w kościele
wystarczyło, bym dorosła do decyzji. A zatem, jedziemy z Księdzem
po zakupy na drogę. Jutro jest 1 maj, wszystko będzie zamknięte, a
w czwartek mam busa jeszcze przed 5.00. Zabawne: gdy wybierałam się
na przejście i rozważałam nocleg w Rzeszowie, miałam tym właśnie
busem dojechać do Leska – stwierdziłam, że strasznie wcześnie
(i jeszcze biednego Księdza zmuszać do wstania, by mnie autem
podwiózł). A jednak tak zrobiłam, tyle że kilka dni później.
Zakupy,
pranie, suszenie obuwia. I ekscytacja, że jednak jestem szalona i że
jednak NIE REZYGNUJĘ Z GÓR! Czyli jest to miłość prawdziwa, dla
której stać mnie na wyrzeczenia. Także finansowe, bo kolejne
przemierzanie trasy z Rzeszowa w Bieszczady, a potem powrót do
Lublina wszak trochę dodatkowych kosztów generuje. Nie mówiąc
o noclegach i jedzeniu na rajdzie. I imprezie.
Tak,
imprezie – tej, której tak chciałam uniknąć, imprezie z „tymi
ludźmi”. Przełom nie dotyczył tylko gór. Wtedy właśnie, kiedy
przejście trafił szlag, kiedy kurs mi się rozpadał, kiedy
odczuwałam, że jestem słaba i mogę mieć problemy z manewrami –
wtedy stwierdziłam, że mi zależy i że zamierzam zdobyć blachę.
Że
już nie chcę robić kursu tylko dla prywatnego nauczenia się
chodzenia po górach, ale chcę dołączyć do SKPB. Że „ci
ludzie” są fajni i wartościowi.
Ironia
losu: dużo do tego przyczyniło się doświadczenie przejścia z
Przewodnikiem, a jego drogi z Kołem akurat zaczęły się
rozchodzić… ale to jest inna historia, nie moja (choć o nią
mocno zahacza), i nie chcę jej poruszać.
Środa: odpoczynek
To
był dobry, spokojny dzień. Byliśmy z Księdzem w gościach u jego
krewnych, bo któryś z dzieciaków miał urodziny. Była Msza św. –
we wspomnienie św. Józefa, czyli w jeden z tych dni, z powodu
których przed Bieszczadami szczególnie się smuciłam, że nie będę
w kościele. Wieczorem była planszówka z Księdzem i „jego”
młodzieżą. Zdążyłam się zdenerwować, bo miałam wszak bardzo
wcześnie wstać, a potem spędzić dzień w górach, a ci grali, i
grali, i grali… Odłączyłam się od nich wreszcie. Poszłam spać
z pewnym niepokojem, bo nie dogadałam się z Księdzem, czy mam go
jakoś obudzić, czy sam pamięta, o której mam busa. A czy na pewno
wstanie, skoro już północ, a on kontynuuje rozgrywkę? Najwyżej
będę musiała wstać wcześniej i spróbować dojść na piechotę…
Jak się okazało, niepotrzebnie się martwiłam. Pamiętał,
obudził się, dowiózł mnie na czas na dworzec. Ale to już
czwartek, kiedy zaczyna się zupełnie nowa przygoda...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz