Czwartek rano: ku Bieszczadom!
Rajdowicze
nocowali w „Kolibie” i mieli wyjść z niej jakoś po 9.00.
Zakładałam, że nawet z dużym plecakiem idę jednak szybciej niż
grupa i na pewno robię postoje rzadsze i krótsze. Plan więc był
taki, że dojeżdżam do Bereżek ok. 9.00 i stamtąd gonię ekipę,
żeby najdalej w Zatwarnicy z nimi się połączyć. Przy tym do
Nasicznego droga w ogóle nie wyglądała na skomplikowaną nawet dla
mnie, z małym doświadczeniem, a i potem jakieś szlaki i ścieżki
były. W każdym razie propozycja, bym dojechała do Zatwarnicy i tam
czekała na grupę, mnie się nie podobała: chciałam chodzić po
górach, a nie siedzieć na tyłku, aż inni do mnie dotrą.
Z
Rzeszowa dojechałam do Zagórza. Tu zgodnie z e-podróżnikiem
miałam przesiadkę na busa do Bereżek za jakieś 40 minut.
Pomyślałam sobie, że może bym spróbowała dojechać stopem: jak
będę miała szczęście, to dostanę się wcześniej do pożądanego
punktu i będę miała mniejszą różnicę czasową z rajdem. Poza
tym muszę przyznać, że mi autostop kojarzy się z jakimś
romantyzmem. Wiele razy chciałam spróbować. Z drugiej strony,
głupio mi szukać podwózki tam, gdzie mogę dojechać transportem
publicznym. No i ryzyko: samej
kobiecie lepiej nie wsiadać do obcego auta. Tym razem jednak byłam
na haju emocjonalnym. Sięgnęłam
więc
po mapę oraz po trasę busu w aplikacji, by wyznaczyć ewentualne
punkty przesiadkowe, bo wiadomo, że dojazd stopem czasem jest
poszatkowany na mniejsze odcinki. Wtedy nazwy mi prawie nic nie
mówiły, słabo byłam obczajona w mapie, ale wymienione w
e-podróżniku miejscowości znalazłam. Wyciągnęłam
rękę…
Moją
reakcją na stające auto jest niedowierzanie. Naprawdę ktoś chce
mnie podwieźć? A może po prostu robi sobie przerwę albo na kogoś
czeka?
Facet
jedzie samochodem osobowym, ale z tyłu ma jakąś butlę na
przyczepce. Nie wiem nadal, co to było. Nieważne. Mówię, że
potrzebuję dostać się do Bereżek – albo gdzieś bliżej. Może podrzucić do Leska. A nawet do Hoczwi, to zawsze bliżej.
„Hoczew? No była na trasie jakaś taka miejscowość na 'h'.
Ok”. Wsiadam, jedziemy, gadamy. Kierowca mój jest miejscowy, ale
sporo czasu spędził za granicą, teraz wrócił. Doświadczenie w
górach marne. Ech, dziwne to, ale można mieszkać w Bieszczadach i po nich nie chodzić… Wysadza mnie na zakręcie w Hoczwi. Podpowiada, do
jakiego skrzyżowania mam dojść, by być na właściwej drodze.
Dobra, idę.
Na
wskazanym skrzyżowaniu widzę dwie drogi. Przy obydwu są
przystanki, więc na wszelki wypadek sprawdzam busy. Nie ma nic
interesującego. W tym nie ma tego busa, w jakiego miałam wsiąść
w Zagórzu. „Jesteś poza trasą”. No dobra… Szukam nowej drogi.
Szosą
894 można dojechać do Czarnej, ta już leży na odpowiedniej
trasie. Próbuję więc złapać autko jadące tam. Kilka osób przystaje i
są gotowi mnie podwieźć, ale do Polańczyka. Mówię, że
potrzebuję do Bereżek. „Berezki? – Nie, Bereżek, droga na
Ustrzyki Górne”. Z czasem do mnie dociera, że stąd to raczej
trudno będzie się dostać do upragnionego przeze mnie punktu.
Trzeba niestety wrócić do sensowniejszej i bardziej uczęszczanej
drogi, a zatem do Leska. Po jakimś czasie dociera do mnie również,
że mój pierwszy kierowca także zrozumiał, że chcę się dostać
do Berezki – miejscowości po drodze na Polańczyk – a nie do
jakichś tam Bereżek. Stąd jestem w tym miejscu i marnuję czas.
Stojąc
przy drodze, słyszałam dzwony. Pomyślałam, że może powinnam
teraz pójść do kościoła, choć czasu w tym momencie było mi
szkoda. Ostatecznie poszłam sprawdzić, czy nie ma Mszy św. w
kościółku w Hoczwi. Niestety, zamknięty. Obeszłam go tylko
dookoła i wyszłam ku drodze na Lesko.
Stopa
złapałam szybko, miły pan kierowca też stwierdził, że
niepotrzebnie tu zajechałam, i zawiózł mnie do miasta. Oczywiście, autobus, w który miałam wsiąść wg pierwotnego planu, już odjechał, a
zatem groziło mi opóźnione o nie wiadomo ile przybycie do Bereżek.
W
Lesku poszłam wzdłuż odpowiedniej już trasy, by znaleźć
sensowne miejsce na łapanie stopa: bym była widoczna, było miejsce
dla auta, by się zatrzymać, by było bezpiecznie… Powoli szłam
do przodu, pomachując ręką. Deszcz zaczął kropić. Liczyłam, że
to spowoduje, iż ktoś nade mną się zlituje, ale nie. Sporo
samochodów przejechało, aż któryś się zatrzymał. Nie jechał
tak daleko, jakbym chciała, prosiłam jednak, by przynajmniej
wywiózł mnie na wygodniejsze miejsce do szukania podwózki. Dowiózł
mnie ostatecznie do Uherców Mineralnych.
Zapamiętam
dobrze, że tu właśnie są Bieszczadzkie Drezyny Rowerowe,
bo przy ich stacji była
moja kolejna przesiadka. Tu kilka razy przeżyłam rozczarowanie,
gdyż auta się zatrzymywały – ale ze względu na sklep, a nie na
mnie. Za to moja nieśmiałość autostopowa została tego poranka
przełamana. Musiałam się dostać w końcu do tych Bereżków, więc
podejmowałam kolejne próby. Wreszcie udana, a nawet bardzo!
Sympatyczne małżeństwo z dwójką synów jadą w stronę
Wołosatego. Idealnie! Jadę więc w miłym towarzystwie czwórki
miłośników górskich wędrówek, zatrzymujemy się jeszcze na
chwilę na stacji benzynowej (czego też już potrzebowałam),
jedziemy dalej z pewną wątpliwością, czy na pewno nam tak do
końca po drodze. Jeszcze jakiś objazd… Dobrze jest, Bereżki!
Jestem niewiele później, niż jakbym przyjechała autobusem. Dzięki, św. Filipie, patronie autostopowiczów!
Te
parę godzin i aut kilku zasad
autostopu
mnie nauczyły:
1.
Jeśli biorę pod uwagę stopa, to dojechać do miasta, z którego
jest więcej połączeń.
2.
Wybrać
najbardziej uczęszczaną szosę prowadzącą do mojego celu.
3.
Dobrze
zaznajomić
się z trasą i znać
dokładne nazwy miejscowości na trasie. Upewnić
się, że nie ma dwóch podobnych, ale leżących w zupełnie różnych
kierunkach!
4.
Nie liczyć na litość :)
5.
Nie jechać stopem, gdy zależy na czasie, a połączenie transportem
publicznym jest pewne i za niedługo (godzina to niedługo w tym
przypadku!).
6.
Nie
bać się podnieść rękę.
Wysiadam
z auta przy samym wejściu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego.
Próbuję się zorientować, gdzie dokładnie mam iść, gdy zostaje
mi zwrócona uwaga, że muszę kupić bilet wstępu. Nie
przyzwyczaiłam się jeszcze do tego… Dobra, kupuję bilet;
dopytuję o szlak; oczywiście, pcham się na przełaj zamiast normalnie;
dostaję się na szlak. Idę. Nie mam pojęcia, gdzie jest rajd, bo nie mają zasięgu. W dodatku komórka jakoś szybko mi się rozładowuje. Mój Xiaomi ma dobrą baterię, ale od czasu do czasu ma kryzys i nawet przy wyłączonym internecie i lokalizacji traci energię jak nie on. Właśnie takie coś przyszło na ten dzień. A nie mam przy sobie power-banku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz