Piątek po południu: nieogarnięta,
lecz szczęśliwa
Deszczu jeszcze nie było, gdy na
przełęczy zaczęli się gromadzić jacyś ludzie. Nie od razu
rozpoznałam kierowniczkę rajdu, ale pojawili się też inni – w
tym 3 kursowiczów. Było to dla mnie zaskoczeniem: byłam pewna, że
oni idą w grupie Przewodnika. Z jedną z tych osób od razu po
przywitaniu się żegnałam – była to moja sąsiadka z pierwszej
nocy przejścia, która musiała wracać do domu. Ona schodziła do
Wetliny na busa. Rajd zastanawiał się, co robić w obliczu
nadchodzącej burzy. Większość zdecydowała, że chce wejść na
szczyt. Szaleńcy! Ale udało im się. Zdobyli górę i zdążyli
wrócić. Dalej kolejna decyzja – którędy na nocleg? Były jakieś
pomysły z Wetliną, co mi zupełnie się nie podobało: nie lubię
wracać tymi samymi drogami. Ku mojej radości – mam nadzieję, że
nie ku przykrości innych – postanowiono schodzić szlakiem, którym
rajd chyba przed tym przyszedł. Miało to też swoje praktyczne
znaczenie: i na tej ścieżce, i na zejściu ku Wetlinie niewiele
niżej były wiaty, ale o ile na drodze ku cywilizacji można było
się spodziewać w tej chwili tłumu, o tyle w tereny dzikie w
obliczu piorunów nikt poza nami się nie rwał. I ładnie nam się
ułożyło, bo dotarliśmy pod daszek akurat w chwili zerwania
chmury. Rajdowicze przy okazji mieli przerwę obiadową, a ja czy nie
po raz pierwszy zasmakowałam w „Soplicy”. A może to było co
innego? W każdym razie na rozgrzewkę się przydało.
Następnie szliśmy. W deszczu, po
błocie. Trochę gadałam ze znajomymi i z nieznajomymi.
Poplotkowaliśmy chyba o przejściu. Niewiele jednak z tej drogi
pamiętam. Dołączyłam do rajdu, więc kto inny prowadzi. Nie muszę
już myśleć, pilnować mapy, decydować. Trzeba po prostu iść.
Droga była długa, żmudna… W którymś momencie na asfalcie pewien
człowiek zaoferował się nas podwieźć. Po kolei zabierał grupki
rajdowiczów i podrzucał najdalej, gdzie tylko mógł podjechać.
Jakoś tak wyszło, że ciągnęłam się na szarym końcu
(zmęczenie? Możliwe. Poza tym w odróżnieniu od pozostałych
szłam na ciężko), też z podwózki skorzystałam. Zadziwiona byłam
naszym kierowcą. Miły człowiek. I nie pomagał nam dla kasy, tylko
z dobrego serca. Okazał się być świadkiem Jehowy. Nie narzucał
się jakoś szczególnie z „ewangelizacją”, ale publikację na
koniec podróży podarował. Musiałam odmówić, choć może i
zrobiłam mu tym przykrość, za co zostałam przez kolegów
upomniana. Cóż, mamy inne spojrzenie na pewne rzeczy. Ale
oszczędziłam sobie, kierowcy i towarzyszom dyskusji teologicznych.
Muszę jednak przyznać, że smutno mi
jest z tego powodu, iż taki gest dobroci okazał „świadek”, a
niejeden z moich współbraci katolików przejechałby obojętnie.
Ba, ile razy ja sama, wierząca i praktykująca katoliczka, nie
śpieszę ku człowiekowi w potrzebie! Znajduję wiele przyczyn
dlaczego „nie”, „nie tym razem”, „niech ktoś inny”. I na
pewno będę jeszcze wiele razy tak robić. Przykro więc, lecz
pożytecznie otrzymać takie upomnienie od bądź co bądź
niechrześcijanina. Same uczynki człowieka nie zbawią, dlatego
życzę serdecznie naszemu kierowcy nawrócenia, ale „miłość
zakrywa wiele grzechów” (1P 4,8b), a „też i wiara, jeśli nie
byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie” (Jk
2,18).
Krywe. |
Po
wyjściu z auta szliśmy dalej w jakieś pole. Jak dobrze, że
koleżanka dnia poprzedniego mnie namówiła, by tu samej nie iść!
Nawet w jasny dzień i z GPS (który tu raczej nie byłby dostępny)
mogłabym zabłądzić, zwłaszcza że w Krywem jeszcze nie byłam. A
już po ciemku? Wilki by mnie zjadły.
Dotarliśmy
do chatki, w której nocowała ta grupa. Tłumnie, gwarno, dookoła
coś się dzieje – a ja stoję i nie wiem, co mam ze sobą zrobić.
Gdzie tu szukać jakiegoś kawałku podłogi na spanko? Nie zdążyłam
zwrócić na siebie uwagi kierowniczki grupy, jak ktoś mnie
zagadnął. Jeden z przewodników – ten, z którym przed przejściem
dzieliłam się swoimi wątpliwościami co do kontynuacji kursu. Wraz
z żoną też dołączyli do rajdu w trakcie. Cóż za miła
niespodzianka! Ktoś w pewien sposób bliski wśród tych bardzo
sympatycznych, ale w większości nieznajomych mi ludzi. Podzieliłam
się z nim swoim zakłopotaniem co do braku miejsca w domku.
Powiedział, że w drugiej chatce – tam, gdzie nocuje grupa
Przewodnika – jest mniej ludzi i że on z małżonką też jest
tam. Poszłam więc pytać, czy mnie tam przyjmą. Odległość była
kilkuminutowa, ale chyba poszłam na bosaka, bo już nie chciałam
butów znowu zakładać. Było boleśnie, bo były kamyki, a potem
jeszcze i ślisko na błocie. Wyglądałam pewnie jak strach na
wróble, gdy tam dotarłam, ale Przewodnik mnie poznał.
Gdy
weszłam do chatki, od razu poczułam ciepło. I nie chodziło tylko
o rozpalony kominek. Przewodnik w moment zrobił mi miejsce, gdzie
mogłam paść razem z plecakiem. Pomyślał o herbacie dla mnie. Nie
mogłam jednak wciąż spokojnie usiąść, bo zgubiłam gdzieś
stuptuta. Przeszłam znowu do pierwszego domku i z powrotem, pytając,
czy ktoś mej zguby nie widział. Znalazła się. Na stoliku na ganku
mojego miejsca noclegowego. Czy położyłam go tam, gdy zdejmowałam
buty, czy ktoś inny to zrobił? Nie wiem. Byłam w stanie średniej
świadomości. Ktoś z rajdowiczów przyniósł mi miskę z gorącą
wodą, bym umyła nogi. Głupio mi było, że sama tej wody sobie nie
nalałam… ale wdzięczna jestem za ten gest. W końcu byłam
nowa, a oni już wiedzieli co, gdzie i jak. Mnie sprawiało trudność
nawet poruszanie się po parterze tego domku (malutkim parterze z
wydzieloną strefą kuchenną), musiałam się przyzwyczaić do
miejsca. No i jeszcze jeden spacer do sąsiedniej grupy trzeba było
przeżyć – po jedzonko, bo kuchnia była u nich. Tym, co pomogło
wrócić nieco do życia, był prysznic. Przewodnik puścił mnie w
kolejce przed sobą. Zdaje się, iż on często bardziej dba o innych
niż o siebie.
Było granie w mafię, opowiadanie bajek
kursowych i dużo śpiewania. Siedziałam na swoim miejscu na
parterze, przysypiałam, ale za nic nie chciałam pójść gdzie
indziej i normalnie się położyć. Było mi dobrze, byłam
szczęśliwa. W pewnym momencie mój poziom szczęścia i poczucie,
że jestem tam, gdzie być powinnam, jeszcze się zwiększył. Ktoś
otworzył drzwi do chatki, bo przy ganku był… lisek! Patrzył się
na mnie, a ja na niego. Aż ciężko było uwierzyć, ale tak: moje
dziecinne marzenie się spełniło! Zobaczyłam lisa.
Impreza trwała mniej więcej do 3 w
nocy, na parterze, gdzie miałam swoją miejscówkę. Sprawdziłam na
piętrze, czy znajdzie się kawałek podłogi dla mej karimaty, ale
nie było. Nie czułam jednak większego dyskomfortu. Byłam tak
zadowolona, że nic mi nie przeszkadzało, nawet spanie pośrodku
imprezy. Obawiałam się tylko, by ktoś na mnie nie wszedł
przypadkiem, ale się obeszło. Co prawda, wylało się na mnie
trochę jakiegoś trunku, lecz to drobiazgi. Dobrze mi się spało.
Sobota: docieramy do mety
Cerkwisko w Krywem. |
Po
śniadaniu i ogarnięciu domku wyszliśmy jako pierwsza grupa. Za
chwilę był rozstaj dróżek, na którym Przewodnik zapytał, czy
ktoś nie widział cerkwiska. Nieśmiało podniosłam rękę – nie
chciałam, by dla mnie zatrzymywać całą ekipę. Znalazło się
jednak jeszcze kilka osób chętnych, więc Przewodnik poprowadził
nas tam, opowiedział historię miejsca. Wspaniały człowiek, uważny wobec innych i serdeczny. Bardzo go polubiłam.
Dalej znowu mam zaniki pamięci.
Najbardziej pamiętam strumyki na drodze, przez które trzeba było
przechodzić po śliskich cienkich powalonych drzewach. Nawet bez
dużego plecaka bałabym się, że nie utrzymam równowagi. Niemal
padałam w ramiona kolegów, którzy szli jako pierwsi i potem
pomagali następcom. Przy ostatnim strumyku już zrezygnowałam z
tego ryzyka. Czasem w wędrówce przychodzi taki moment obojętności.
Buty były mokre, a przecież to ostatni dzień, więc przekroczyłam „wielką wodę” na przełaj. Nie musiałam już omijać kałuż. W
sumie to nawet bywa fajne, gdy się wie, że potem można będzie
zmienić obuwie. Aczkolwiek gdyby moje trekkingi miały prawo głosu,
to pewnie by się ze mną nie zgodziły.
Rajd to nie przejście, więc poluzowanie
czasem jest tu bardzo mile widziane. Gdy czekało nas jeszcze trochę
marszu, padła decyzja, że przyjedzie po nas autokar. Nasza grupa
nadal szła jako pierwsza, ale łaskawie ustąpiliśmy miejsca
większej ekipie (w której do tego były dzieci). Myśmy natomiast
spędzili miło czas w knajpce przy ogromnych talerzach frytek i
dopiero po obiedzie zabraliśmy się do Myczkowa.
Kto przychodzi ostatni, ten czasem
dostaje gorsze miejsca. Albo i wcale. Czekaliśmy w korytarzu szkoły,
gdzie był nocleg, na przydzielenie lokalu. Mnie oczywiście w tym
czasie interesowała inna rzecz – dochodziła 18.00, kiedy w
kościele w Myczkowie była Msza św. Pierwsza sobota, chciałabym
być. Poprosiłam więc kolegę-przewodnika z małżonką, by jak już będzie
miejsce, rzucili gdzieś tam moją karimatę. Była też lista do
prysznica, na którą zostałam zapisana. „Ci ludzie” są
naprawdę fajni!
Wnętrze kościoła MB Nieustającej Pomocy |
W Myczkowie są dwa kościoły obok
siebie. Na co dzień nabożeństwa odbywają się w kościele pw.
Matki Bożej Nieustającej Pomocy – niegdyś była to cerkiew
greckokatolicka Zaśnięcia Matki Bożej. Obydwa wezwania są mi
bliskie. Obraz MB Nieustającej Pomocy należy do moich ulubionych,
mamy piękną ikonę w noszącej to wezwanie parafii
greckokatolickiej w Mińsku, w której bywam, gdy przyjeżdżam do
domu. Święto Zaśnięcia zaś – czyli łacińskiego Wniebowzięcia
Najświętszej Maryi Panny – wypada w dniu moich urodzin. Wewnątrz
kościółek sympatyczny, z freskami i na mój gust ludową
chrzcielnicą. Drugiego natomiast nie miałam okazji zobaczyć
wewnątrz. Wg informacji na stronie parafii, musiałabym trafić na
odpust, Triduum albo pogrzeb. Wydaje mi się, że można też
poprosić o otwarcie dla zwiedzania, ale nie sprawdzałam. Może
kiedyś? A kościółek także ma wezwanie dla mnie szczególne:
Najświętszego Serca Pana Jezusa.
Gdy wróciłam, okazało się, że moja
karimata leży w bardzo sympatycznym małym pokoiku, na dywanie, a
prysznic czeka z niecierpliwością. Pięknie! Do tego
jeszcze przed kiełbaskami z ognia była kolacja, a ja jedzonko
lubię. Na ognisku świętowaliśmy blachowanie dwóch dziewczyn:
tej, co przewodziła większej ekipie rajdowej, na przewodniczkę, a
innej – na sympatyka SKPB. Wtedy dla mnie to była nowość. Potem
się dowiedziałam, że sympatyk to jest bardzo poważne odznaczenie
dla naprawdę wyjątkowych osób powiązanych z Kołem, które nie
ukończyły kursu przewodnickiego – i już nie ukończą, bo wraz z
przysięgą sympatyka tracą prawo do zostania przewodnikiem.
Zadziwiające dla mnie. Po blachowaniu było śpiewanie przy gitarze,
co też bardzo lubię. I dlaczego nie chciałam być na tej
imprezie? Cieszę się, że zmieniłam zdanie.
Niedziela: trzeba wracać
Imprezowałam
wystarczająco nieintensywnie, by wstać na 7.30
do kościoła. Bardzo miłym zaskoczeniem dla mnie było, iż nie
poszłam sama – wśród rajdowiczów znalazły się też inne
osoby, które wolały w ten sposób zacząć dzień. Pierwsza
niedziela miesiąca, więc miałam jeszcze chwilę
Adoracji
po Mszy św. Potem
śniadanie, sprzątanie – i wyruszamy na Lublin. Jeszcze to nie
koniec, bo podsiada do mnie dziewczyna, której nie znam, więc jest
rozmowa z kimś nowym: bardzo sympatyczną i ciekawą osobą. I
jednak moja przygoda bieszczadzka się kończy. A może tak naprawdę
dopiero się zaczyna?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz