O mnie

Moje zdjęcie
Grekokatoliczka zamiłowana w Nadzwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego. Białorusinka uważająca się za mieszkankę Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Doktor teologii moralnej.

25 lip 2019

Moje cuda bieszczadzkie. 9. Rajd: spotkania i rozstania


Piątek po południu: nieogarnięta, lecz szczęśliwa
Deszczu jeszcze nie było, gdy na przełęczy zaczęli się gromadzić jacyś ludzie. Nie od razu rozpoznałam kierowniczkę rajdu, ale pojawili się też inni – w tym 3 kursowiczów. Było to dla mnie zaskoczeniem: byłam pewna, że oni idą w grupie Przewodnika. Z jedną z tych osób od razu po przywitaniu się żegnałam – była to moja sąsiadka z pierwszej nocy przejścia, która musiała wracać do domu. Ona schodziła do Wetliny na busa. Rajd zastanawiał się, co robić w obliczu nadchodzącej burzy. Większość zdecydowała, że chce wejść na szczyt. Szaleńcy! Ale udało im się. Zdobyli górę i zdążyli wrócić. Dalej kolejna decyzja – którędy na nocleg? Były jakieś pomysły z Wetliną, co mi zupełnie się nie podobało: nie lubię wracać tymi samymi drogami. Ku mojej radości – mam nadzieję, że nie ku przykrości innych – postanowiono schodzić szlakiem, którym rajd chyba przed tym przyszedł. Miało to też swoje praktyczne znaczenie: i na tej ścieżce, i na zejściu ku Wetlinie niewiele niżej były wiaty, ale o ile na drodze ku cywilizacji można było się spodziewać w tej chwili tłumu, o tyle w tereny dzikie w obliczu piorunów nikt poza nami się nie rwał. I ładnie nam się ułożyło, bo dotarliśmy pod daszek akurat w chwili zerwania chmury. Rajdowicze przy okazji mieli przerwę obiadową, a ja czy nie po raz pierwszy zasmakowałam w „Soplicy”. A może to było co innego? W każdym razie na rozgrzewkę się przydało.

Następnie szliśmy. W deszczu, po błocie. Trochę gadałam ze znajomymi i z nieznajomymi. Poplotkowaliśmy chyba o przejściu. Niewiele jednak z tej drogi pamiętam. Dołączyłam do rajdu, więc kto inny prowadzi. Nie muszę już myśleć, pilnować mapy, decydować. Trzeba po prostu iść. Droga była długa, żmudna… W którymś momencie na asfalcie pewien człowiek zaoferował się nas podwieźć. Po kolei zabierał grupki rajdowiczów i podrzucał najdalej, gdzie tylko mógł podjechać. Jakoś tak wyszło, że ciągnęłam się na szarym końcu (zmęczenie? Możliwe. Poza tym w odróżnieniu od pozostałych szłam na ciężko), też z podwózki skorzystałam. Zadziwiona byłam naszym kierowcą. Miły człowiek. I nie pomagał nam dla kasy, tylko z dobrego serca. Okazał się być świadkiem Jehowy. Nie narzucał się jakoś szczególnie z „ewangelizacją”, ale publikację na koniec podróży podarował. Musiałam odmówić, choć może i zrobiłam mu tym przykrość, za co zostałam przez kolegów upomniana. Cóż, mamy inne spojrzenie na pewne rzeczy. Ale oszczędziłam sobie, kierowcy i towarzyszom dyskusji teologicznych.
Muszę jednak przyznać, że smutno mi jest z tego powodu, iż taki gest dobroci okazał „świadek”, a niejeden z moich współbraci katolików przejechałby obojętnie. Ba, ile razy ja sama, wierząca i praktykująca katoliczka, nie śpieszę ku człowiekowi w potrzebie! Znajduję wiele przyczyn dlaczego „nie”, „nie tym razem”, „niech ktoś inny”. I na pewno będę jeszcze wiele razy tak robić. Przykro więc, lecz pożytecznie otrzymać takie upomnienie od bądź co bądź niechrześcijanina. Same uczynki człowieka nie zbawią, dlatego życzę serdecznie naszemu kierowcy nawrócenia, ale „miłość zakrywa wiele grzechów” (1P 4,8b), a „też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie” (Jk 2,18).
Krywe.
Po wyjściu z auta szliśmy dalej w jakieś pole. Jak dobrze, że koleżanka dnia poprzedniego mnie namówiła, by tu samej nie iść! Nawet w jasny dzień i z GPS (który tu raczej nie byłby dostępny) mogłabym zabłądzić, zwłaszcza że w Krywem jeszcze nie byłam. A już po ciemku? Wilki by mnie zjadły.

Dotarliśmy do chatki, w której nocowała ta grupa. Tłumnie, gwarno, dookoła coś się dzieje – a ja stoję i nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Gdzie tu szukać jakiegoś kawałku podłogi na spanko? Nie zdążyłam zwrócić na siebie uwagi kierowniczki grupy, jak ktoś mnie zagadnął. Jeden z przewodników – ten, z którym przed przejściem dzieliłam się swoimi wątpliwościami co do kontynuacji kursu. Wraz z żoną też dołączyli do rajdu w trakcie. Cóż za miła niespodzianka! Ktoś w pewien sposób bliski wśród tych bardzo sympatycznych, ale w większości nieznajomych mi ludzi. Podzieliłam się z nim swoim zakłopotaniem co do braku miejsca w domku. Powiedział, że w drugiej chatce – tam, gdzie nocuje grupa Przewodnika – jest mniej ludzi i że on z małżonką też jest tam. Poszłam więc pytać, czy mnie tam przyjmą. Odległość była kilkuminutowa, ale chyba poszłam na bosaka, bo już nie chciałam butów znowu zakładać. Było boleśnie, bo były kamyki, a potem jeszcze i ślisko na błocie. Wyglądałam pewnie jak strach na wróble, gdy tam dotarłam, ale Przewodnik mnie poznał.

Gdy weszłam do chatki, od razu poczułam ciepło. I nie chodziło tylko o rozpalony kominek. Przewodnik w moment zrobił mi miejsce, gdzie mogłam paść razem z plecakiem. Pomyślał o herbacie dla mnie. Nie mogłam jednak wciąż spokojnie usiąść, bo zgubiłam gdzieś stuptuta. Przeszłam znowu do pierwszego domku i z powrotem, pytając, czy ktoś mej zguby nie widział. Znalazła się. Na stoliku na ganku mojego miejsca noclegowego. Czy położyłam go tam, gdy zdejmowałam buty, czy ktoś inny to zrobił? Nie wiem. Byłam w stanie średniej świadomości. Ktoś z rajdowiczów przyniósł mi miskę z gorącą wodą, bym umyła nogi. Głupio mi było, że sama tej wody sobie nie nalałam… ale wdzięczna jestem za ten gest. W końcu byłam nowa, a oni już wiedzieli co, gdzie i jak. Mnie sprawiało trudność nawet poruszanie się po parterze tego domku (malutkim parterze z wydzieloną strefą kuchenną), musiałam się przyzwyczaić do miejsca. No i jeszcze jeden spacer do sąsiedniej grupy trzeba było przeżyć – po jedzonko, bo kuchnia była u nich. Tym, co pomogło wrócić nieco do życia, był prysznic. Przewodnik puścił mnie w kolejce przed sobą. Zdaje się, iż on często bardziej dba o innych niż o siebie.

Było granie w mafię, opowiadanie bajek kursowych i dużo śpiewania. Siedziałam na swoim miejscu na parterze, przysypiałam, ale za nic nie chciałam pójść gdzie indziej i normalnie się położyć. Było mi dobrze, byłam szczęśliwa. W pewnym momencie mój poziom szczęścia i poczucie, że jestem tam, gdzie być powinnam, jeszcze się zwiększył. Ktoś otworzył drzwi do chatki, bo przy ganku był… lisek! Patrzył się na mnie, a ja na niego. Aż ciężko było uwierzyć, ale tak: moje dziecinne marzenie się spełniło! Zobaczyłam lisa.
Impreza trwała mniej więcej do 3 w nocy, na parterze, gdzie miałam swoją miejscówkę. Sprawdziłam na piętrze, czy znajdzie się kawałek podłogi dla mej karimaty, ale nie było. Nie czułam jednak większego dyskomfortu. Byłam tak zadowolona, że nic mi nie przeszkadzało, nawet spanie pośrodku imprezy. Obawiałam się tylko, by ktoś na mnie nie wszedł przypadkiem, ale się obeszło. Co prawda, wylało się na mnie trochę jakiegoś trunku, lecz to drobiazgi. Dobrze mi się spało.

Sobota: docieramy do mety
Cerkwisko w Krywem.
Po śniadaniu i ogarnięciu domku wyszliśmy jako pierwsza grupa. Za chwilę był rozstaj dróżek, na którym Przewodnik zapytał, czy ktoś nie widział cerkwiska. Nieśmiało podniosłam rękę – nie chciałam, by dla mnie zatrzymywać całą ekipę. Znalazło się jednak jeszcze kilka osób chętnych, więc Przewodnik poprowadził nas tam, opowiedział historię miejsca. Wspaniały człowiek, uważny wobec innych i serdeczny. Bardzo go polubiłam.

Dalej znowu mam zaniki pamięci. Najbardziej pamiętam strumyki na drodze, przez które trzeba było przechodzić po śliskich cienkich powalonych drzewach. Nawet bez dużego plecaka bałabym się, że nie utrzymam równowagi. Niemal padałam w ramiona kolegów, którzy szli jako pierwsi i potem pomagali następcom. Przy ostatnim strumyku już zrezygnowałam z tego ryzyka. Czasem w wędrówce przychodzi taki moment obojętności. Buty były mokre, a przecież to ostatni dzień, więc przekroczyłam wielką wodę” na przełaj. Nie musiałam już omijać kałuż. W sumie to nawet bywa fajne, gdy się wie, że potem można będzie zmienić obuwie. Aczkolwiek gdyby moje trekkingi miały prawo głosu, to pewnie by się ze mną nie zgodziły.
Rajd to nie przejście, więc poluzowanie czasem jest tu bardzo mile widziane. Gdy czekało nas jeszcze trochę marszu, padła decyzja, że przyjedzie po nas autokar. Nasza grupa nadal szła jako pierwsza, ale łaskawie ustąpiliśmy miejsca większej ekipie (w której do tego były dzieci). Myśmy natomiast spędzili miło czas w knajpce przy ogromnych talerzach frytek i dopiero po obiedzie zabraliśmy się do Myczkowa.

Kto przychodzi ostatni, ten czasem dostaje gorsze miejsca. Albo i wcale. Czekaliśmy w korytarzu szkoły, gdzie był nocleg, na przydzielenie lokalu. Mnie oczywiście w tym czasie interesowała inna rzecz – dochodziła 18.00, kiedy w kościele w Myczkowie była Msza św. Pierwsza sobota, chciałabym być. Poprosiłam więc kolegę-przewodnika z małżonką, by jak już będzie miejsce, rzucili gdzieś tam moją karimatę. Była też lista do prysznica, na którą zostałam zapisana. „Ci ludzie” są naprawdę fajni!


Kościół NSPJ.
Wnętrze kościoła MB Nieustającej Pomocy
W Myczkowie są dwa kościoły obok siebie. Na co dzień nabożeństwa odbywają się w kościele pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy – niegdyś była to cerkiew greckokatolicka Zaśnięcia Matki Bożej. Obydwa wezwania są mi bliskie. Obraz MB Nieustającej Pomocy należy do moich ulubionych, mamy piękną ikonę w noszącej to wezwanie parafii greckokatolickiej w Mińsku, w której bywam, gdy przyjeżdżam do domu. Święto Zaśnięcia zaś – czyli łacińskiego Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny – wypada w dniu moich urodzin. Wewnątrz kościółek sympatyczny, z freskami i na mój gust ludową chrzcielnicą. Drugiego natomiast nie miałam okazji zobaczyć wewnątrz. Wg informacji na stronie parafii, musiałabym trafić na odpust, Triduum albo pogrzeb. Wydaje mi się, że można też poprosić o otwarcie dla zwiedzania, ale nie sprawdzałam. Może kiedyś? A kościółek także ma wezwanie dla mnie szczególne: Najświętszego Serca Pana Jezusa.

Gdy wróciłam, okazało się, że moja karimata leży w bardzo sympatycznym małym pokoiku, na dywanie, a prysznic czeka z niecierpliwością. Pięknie! Do tego jeszcze przed kiełbaskami z ognia była kolacja, a ja jedzonko lubię. Na ognisku świętowaliśmy blachowanie dwóch dziewczyn: tej, co przewodziła większej ekipie rajdowej, na przewodniczkę, a innej – na sympatyka SKPB. Wtedy dla mnie to była nowość. Potem się dowiedziałam, że sympatyk to jest bardzo poważne odznaczenie dla naprawdę wyjątkowych osób powiązanych z Kołem, które nie ukończyły kursu przewodnickiego – i już nie ukończą, bo wraz z przysięgą sympatyka tracą prawo do zostania przewodnikiem. Zadziwiające dla mnie. Po blachowaniu było śpiewanie przy gitarze, co też bardzo lubię. I dlaczego nie chciałam być na tej imprezie? Cieszę się, że zmieniłam zdanie.

Niedziela: trzeba wracać
Imprezowałam wystarczająco nieintensywnie, by wstać na 7.30 do kościoła. Bardzo miłym zaskoczeniem dla mnie było, iż nie poszłam sama – wśród rajdowiczów znalazły się też inne osoby, które wolały w ten sposób zacząć dzień. Pierwsza niedziela miesiąca, więc miałam jeszcze chwilę Adoracji po Mszy św. Potem śniadanie, sprzątanie – i wyruszamy na Lublin. Jeszcze to nie koniec, bo podsiada do mnie dziewczyna, której nie znam, więc jest rozmowa z kimś nowym: bardzo sympatyczną i ciekawą osobą. I jednak moja przygoda bieszczadzka się kończy. A może tak naprawdę dopiero się zaczyna?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz