To jest najdramatyczniejsza
część naszego przejścia. Musiałam ją opisać, ale nie było to łatwe. I należy ją doczytać do
samego końca, nie wyciągając pochopnych wniosków.
Niedziela: dzień kryzysu
|
Kościół w Polanie. |
Poranek
mój zaczął się od podążania do kościoła, który był trochę
oddalony od naszego miejsca noclegu. Obawiałam się, że się
spóźnię, więc przybyłam z 15 minut wcześniej. Kościół był
jeszcze zamknięty, ale za chwilę ksiądz mi otworzył. Wszedł do
zakrystii, ja uklękłam w ławce. Zaraz wyszedł i zaczął Mszę
św. Dla mnie samej! Muszę przyznać, że miałam trochę tremy –
uczestnicząc w obydwu formach rytu rzymskiego, zwyczajnej i
nadzwyczajnej, czasem coś mylę. Udało mi się jednak nie
odpowiedzieć księdzu po łacinie (nie miałam zamiaru go zadziwiać)
i chyba nic po polsku nie pomylić. Nie było tak nielubianych przeze
mnie elementów NOM, jak modlitwa wiernych i znak pokoju. Nie było
też kazania (może i szkoda) – ani tacy, jakby ktoś chciał
pytać. Po Mszy św. ksiądz znowu wszedł do zakrystii, nic do mnie
nie powiedział – ja też do niego nie podeszłam. Po prostu
wróciłam do szkoły. Ale jestem nadal pod ogromnym wrażeniem tego
kapłana i jego troski duszpasterskiej! Niby to powinno być
naturalne, lecz naprawdę nie wiem, jak wielu księży zechciałoby
odprawić poza harmonogramem Mszę św. dla jednej wiernej, żeby
tylko ona mogła spełnić niedzielny obowiązek. Dziękuję Panu
Bogu za takich księży – i Don Bosko za jego salezjanów! To był
jeden z największych cudów mego wyjazdu – ale zdecydowanie nie
jedyny.
Dochodząc
do miejsca noclegu, spotkałam kilku kursantów idących do sklepu.
Za niedługo wrócili z wiadomością, że sklep zamknięty – a
więc, nie mamy śniadania ani jedzenia na drogę. Ktoś chciał
jechać stopem do Czarnej, ale nie wiadomo, o ile to by mogło
opóźnić nasze wyjście. Zrobiliśmy więc śniadanie składkowe:
kto co miał, tym się podzielił. Przewodnik, który tego dnia nas
opuszczał, oddał nam swoje zapasy. W wyniku mieliśmy niezwykle
rarytasowy posiłek: kanapki ze spaghetti, kanapkowy snickers (chleb
posmarowany Nutellą i posypany karmelizowanymi orzeszkami), ser
tofu… Dobry szwedki stół. Po którym tym bardziej zmalały nasze zapasy na drogę. Padło jednak coś o tym, że mamy
dziś
iść
przez
Czarną i tam się zakupimy.
Czekaliśmy
jeszcze
na
Przewodniczkę, zmienniczkę naszego dotychczasowego nauczyciela,
która
musiała do nas rano dotrzeć. Jak się okazało (dowiedziałam się
nieco więcej później), Przewodnicy nie do końca byli dogadani co
do tras. Nie wiem, samowolka to była czy brak komunikacji, ale w
wyniku wyjście nam się opóźniało, a droga tego dnia była długa.
Wreszcie Przewodniczce udało się do nas dojść, a w międzyczasie
przyszedł były dyrektor szkoły, w której nocowaliśmy. Opowiadał bardzo ciekawe historie o sobie, o miejscowości, o
nauczycielstwie lata wstecz. Warto by było te jego opowieści
spisać. My jednak powinniśmy byli już wychodzić, więc Przewodniczka
musiała mu przerwać. To była konieczność, ale coś było w jej
tonie, że było nieprzyjemnie. Następnie usłyszeliśmy, że od
teraz nie ma czegoś takiego jak wspólna wachta, jak też dostaliśmy
wytyczne co do posiłków. Później, już po powrocie do Lublina,
dowiedziałam się, że i kwestia potrzeby wacht, i elementy
menu
były kiedyś grupie tłumaczone – niestety, na jednym z tych
wyjazdów, na których mnie nie było. Na
tamten moment jednak zostało to powiedziane w sposób apodyktyczny,
mieliśmy to po prostu przyjąć, co we mnie wywołało sporą
niechęć do Przewodniczki. Do tego doszły skojarzenia z moją
ciężką zimówką, na której ona także była wśród kadry. W
wyniku padł mi kompletnie zapał do robienia czegokolwiek. Za chwilę
też dowiedzieliśmy się, że wcale przez Czarną nie idziemy i nie
będziemy mieć sklepu po drodze. Niedogadanie przewodników skazało
nas na śmierć w górach z głodu i pragnienia!
No
dobra, przesadzam. Wody nam nie brakło, bo pogoda tego dnia się
zmieniła i zostaliśmy nieźle przemoczeni. Ja natomiast czułam się
olana jeszcze z innego powodu: nie potrafiłam śledzić szlaku, a
nie dostawałam pomocy. Zgrały się tu dwie rzeczy. Z jednej strony,
była moja absurdalna niechęć, rozdrażnienie i odpowiadanie na
pytanie Przewodniczki „gdzie jesteśmy?” samym „nie wiem”. Z
drugiej, jej samo „nie”, gdy jednak próbowałam wskazać możliwe
miejsce naszego przebywania. Im dalej w las, tym bardziej nie
wiedziałam, gdzie jestem, więc nie potrafiłam pilnować drogi ani
przekładać mapki na teren. Gorycz
i niezadowolenie rosły. Powiedziałam Przewodniczce, że ja tak się
nie uczę, gdy nie wiem, gdzie jestem. Obiecała, że następnego
dnia będę miała prowadzenie.
Nie
tylko ja jednak byłam niezadowolona. Deszcz, zimno, sposób komunikacji, no i poranne niedogadanie nagniatały atmosferę. W
którymś momencie zaczęły się rozmowy o skróceniu szlaku,
wyjściu na szuter, może podjechaniu, bo „zima zaskoczyła
kierowców” – część z nas była nie do końca przygotowana na
taką przygodę i warunki pogodowe tego dnia, ktoś też czuł się
niezbyt dobrze. W tym momencie dowiedzieliśmy się, że Przewodnicy
różnią się od siebie nie tylko osobowością i charakterem
relacji z kursantami, ale i wyobrażeniami na temat przejścia.
Został nam zrobiony wykład o tym, jak mają i jak nie mają wyglądać kursowe
Bieszczady. Nie
było to posunięcie dobre. Nawet nasuwa mi się słowo „fatalne”
– kiepski moment, niedopasowana do grupy forma i ton wypowiedzi…
Patrząc z dystansu, rozumiem jednak, że Przewodniczka też była
postawiona w trudnej sytuacji. Niełatwo jest przejmować grupę po
kimś innym, kto ma – trzeba przyznać – zupełnie inny
charakter. Tym bardziej trudno znaleźć odpowiednie słowa, gdy
wiesz, że musisz grupę rozczarować, musisz jej powiedzieć „nie”.
Tym razem Przewodniczce się nie udało takich słów znaleźć, szliśmy dalej coraz
bardziej rozdrażnieni. No i nam też się „nie udało”: nie było
tu możliwości zejścia na szuter, a tym bardziej złapania stopa.
Robiliśmy więc to, co i tak było zamierzone, tylko że w kiepskim
humorze.
Z
głodu jednak nie padliśmy. Niektórzy byli przezorniejsi ode mnie
i coś jeszcze mieli (ja nawet do śniadania nic nie miałam do
dołożenia). Sporo było też wspólnego chleba. I Przewodniczka
podzieliła się z nami swoimi zapasami. Co więcej, zatroszczyła
się o to, by Przewodnik, który po opuszczeniu nas dotarł do
swojego auta i jeszcze zrobił nam zakupy na wieczór, podwiózł
dodatkowo konserwy na szlak – w miejsce, gdzie już był szuter.
Była to miła niespodzianka! Nie skorzystaliśmy jednakże z tych
zapasów w drodze, bo dotarliśmy do nich za późno, spieszno nam
było, więc tylko zabraliśmy je ze sobą.
Dlaczego
byliśmy za późno? Trudno mi odpowiedzieć. Słyszę, że byliśmy
wolną ekipą, i jestem skłonna w to uwierzyć. Nie wszyscy
przychodzą na kurs przygotowani i doświadczeni. Część idzie
właśnie po to, by się nauczyć chodzenia po górach i radzenia
sobie w różnych warunkach, jest to początek ich górskiej
przygody. Tak jak jest to u mnie. Do tego niektórzy kursanci
dochodzili w trakcie roku i nie byli na wielu wyjazdach. Bieszczady
zaś nie są łatwym przejściem nawet
dla doświadczonych osób. Poza tym, są takie ordynarne przyczyny
zwolnienia na trasie, jak odciski. Jeden z kursantów miał właśnie
problem ze stopami. Starał się, szedł uparcie – ale wolno. I tu
znowu było coś, czego nie potrafiłam wtedy zrozumieć w zachowaniu
Przewodniczki. Uczono nas na kursie, że trzeba się dostosowywać do
tempa najwolniejszej osoby; ewentualnie, brać ją naprzód. Po to m.in. mamy „zamek”, by pilnował, żeby grupa za bardzo się
nie rozciągała. Poza tym, w górach nie zostawia się człowieka
samego. Odległość pomiędzy tym kursantem a Przewodniczką jednak
była spora, szczególnie gdy szliśmy już szutrem (ostatecznie
wyszliśmy na niego). Niby droga wiadoma, ale już się robiło
ciemno, a kolega czuł się olany. Zgłaszał nieraz, że nie wyrabia, ale na dłużej
to nie skutkowało – dystans znowu się zwiększał. Razem z
jeszcze jedną dziewczyną towarzyszyłyśmy mu, starając się dodać
otuchy. Ale muszę przyznać, sporo też w tym było narzekania i
rozdrażnienia, zwłaszcza na Przewodniczkę. Kursant ten zrezygnował z kontynuacji i następnego dnia wyjechał.
Dowiedziałam się później, że trochę przyśpieszyć na oczywistej trasie to też jest sposób na to, by wolniejsza osoba szła szybciej. Na mnie to przerobił Grzegorz podczas Wyczerpaka, i muszę przyznać, że skutecznie. Co do tej bieszczadzkiej sytuacji, mam jednak wciąż wątpliwości, że było to dobre rozwiązanie. Albo może za długi dystans, bo nie było dwóch grup – szybszej i wolniejszej – tylko kilka grupek oddzielonych od siebie.
Na
miejscu noclegu, do którego zziębnięci i mokrzy ostatecznie
dotarliśmy, otrzymaliśmy polecenie od razu siadać do stołu, bez
przebierania się. Nie wspomniałam o tym wcześniej, ale w pewnym
momencie kilka szybszych osób jako wachta oddzieliło się od nas i
pognało do miejsca, skąd można było złapać stopa. Musiał
bowiem ktoś z nas dotrzeć do schroniska przed 21.00, byśmy w ogóle
mogli tam przenocować. No i oczywiście było to wspaniałe, że
czekało na nas ciepła kolacja. Szkoda
tylko, że została przyprawiona ostrymi słowami ze strony
Przewodniczki… Ten dzień nie był miły.
Poniedziałek:
na prowadzeniu
Poranek
był dla mnie stresujący. Mieliśmy zalecenie załatwienia zakupów
prywatnych przed wyjściem, a mi okropnie nie chciało się zakładać
mokrych po wczorajszym dniu butów, by potem znowu je przed śniadanie
zdejmować. Iść po śniadaniu natomiast nie bardzo mogłam, bo
zgodnie z obietnicą Przewodniczki miałam prowadzić na początku, a
czułam się niepewna i powinnam była obczaić mapę. Skończyło
się na tym, że wybrałam się do sklepu w klapkach, ale o godzinie
śniadania, więc gdy wróciłam, okazało się, że wszyscy już na
mnie czekają. Kilkakrotnie jeszcze było mi to wypominane (nie przez
grupę). No dobra, posiłek zjedzony, wachta wszystko ogarnęła,
zaraz mamy wychodzić, ale jeszcze otrzymaliśmy zadanie
przeanalizowania naszego dzisiejszego szlaku z Kalnicy do Jabłonek:
odległości, podejścia, czas. Na początku przejścia chciałam coś
takiego zrobić, ze skryptu (dostaliśmy taki o orientacji w terenie
etc.) wydawało mi się to fajne. Chciałam jednak robić to na
spokojnie, powoli, a nie na kolanie, ze świadomością, że już
jesteśmy spóźnieni z wyjściem. Nadal byłam zła. I wszystko mi
było źle.
Prowadzenie
w moim odczuciu też mi szło źle. A przynajmniej bardzo wolno. Co
chwilę stawałam, sprawdzałam, próbowałam zrozumieć, gdzie
jestem. W którymś momencie – już po naprawdę długim czasie –
Przewodniczka zaproponowała, żeby ktoś mnie zmienił. Nie
zgodziłam się. Byłam uparta, było mi smutno z powodu
nieogarnięcia, ale chciałam kontynuować. Przystała na to, za co
jestem jej bardzo wdzięczna. Jak też grupie, która pozostawała
cierpliwa, choć nie zawsze posłuszna mojemu prowadzeniu. Droga była
ciekawa, spotykaliśmy „oazy młodnika” – miejsca lubione przez
niedźwiadki. Na jednym z rozstajów ścieżek poprowadziłam nas w
kierunku takiej oazy, a coś zaczęło się poruszać. Musieliśmy
się wrócić. Ostatecznie nie przewodziłam do końca tego
etapu, podmieniono mnie. Myślę, że dobrze. Byłam już wtedy
zmęczona. Jeśli
dobrze kojarzę, ze trzy godziny szliśmy z Kalnicy na Czereninę...
W
trakcie dalszej drogi odbyłam rozmowę z Przewodniczką. Dotyczyła
ona mojego wzroku, radzenia sobie i kontynuacji kursu – dokładniej
tego, czy nie lepiej, bym nie robiła jeszcze manewrów w tym roku.
Miałam więc temat do zastanowienia się. Samą mnie też to
martwiło, bo obawiałam się, że mogę okazać się zbytnim
obciążeniem dla swoich towarzyszy manewrowych, gdyby trzeba było
iść po ciemku.
A
propos
nocnego chodzenia, które nie tylko mnie stresowało. Przewodniczka
zaproponowała, że tego dnia po dojściu na nocleg wyjdzie z
chętnymi osobami poćwiczyć nocne przejście. Było to rozwiązanie
ciekawe i dla mnie sprawę ułatwiające. Oczywiście, chciałabym
pójść, ale tym razem chyba bym odpuściła. Ostatecznie jednak
byliśmy na tyle opóźnieni, że spacer w ciemnościach czekał całą
grupę. Nie doświadczyły go tylko dwie osoby.
|
Łapiąc stopa,
idziemy wzdłuż Solinki |
Jedna
z kursantek już od kilku dni trochę źle się czuła, więc przy
Buku
postanowiono ją wyprawić stopem na nocleg. Ja się
uparłam, że dziewczyny, do tego chorej, nie wolno puszczać samej.
Przewodniczka więc zasugerowała, bym jej towarzyszyła. W końcu
dzięki temu nie będę też musiała zmagać się z nocnym
przejściem. Szczerze mówiąc, nie chciałam, a i kursantka chyba
wolałaby jechać sama niż w towarzystwie takiej niedorajdy.
Rozglądałam się więc dookoła, próbowałam pytać, czy ktoś
może nie jest zbyt zmęczony. Nie znalazło się innych chętnych
towarzyszyć chorej koleżance. Odłączyłyśmy zatem we dwójkę i
poszłyśmy łapać stopa. Żadna z nas nie miała w tym zbyt dużego
doświadczenia, ale udało nam się przy życzliwości dwóch
kierowców dotrzeć do Cisnej. Stąd akurat za niedługo był
autobus. Kiedy podjeżdżałyśmy do Jabłonek, zaczynało kropić.
Współczułam grupie, przed którą był jeszcze spory szmat drogi.
Nas też czekało lekkie zmoknięcie, bo do schroniska trzeba było
dojść. Zapytałam kierowcę, na którym z dwóch przystanków lepiej
wysiąść, żeby było bliżej. Miał dobre serce, odpowiedział
czynem: wypuścił nas naprzeciwko schroniska.
Schronisko
było otwarte, ale właściciela przez dłuższy czas nie było.
Czekałyśmy więc wewnątrz cierpliwie, nie do końca wiedząc, co
ze sobą począć. Koleżanka próbowała trochę pospać, ja się
rozglądałam. Uświadomiłam sobie, że znam to miejsce: nocowaliśmy
tu na rajdzie bieszczadzkim rok temu. Sporo jednak się zmieniło.
Ostatecznie
przyszedł właściciel, pokazał nasz pokój, ponoć włączył
ogrzewanie. Tego wieczoru dojechała też do nas para przewodników.
Przywieźli zakupy wachtowe, więc my z koleżanką zrobiłyśmy
kolację. (Właściwie, to raczej ona zrobiła, a ja bardziej
przeszkadzałam). Pozostali przyszli późno, znowu mokrzy,
zziębnięci i rozdrażnieni. I znowu dostaliśmy przy posiłku
ochrzan – za niepunktualność.
Wtorek rano: i wszystko trafił
szlag…
Noc
była długa. Grupa świętowała urodziny jednej z kursantek i
złościła się na atmosferę na przejściu. Ja poszłam wcześniej
spać, ale się obudziłam – z zimna. Próbowałam
włożyć dodatkową kołdrę, potem zaczęłam szlajać się po
schronisku, zagrzałam sobie wrzątku. Jeden z kolegów oddał mi
coś: swój śpiwór czy kołdrę, nie pamiętam. W końcu zrobiło
mi się ciepło i zasnęłam.
Chora
kursantka tego dnia wracała do Lublina. Ja ciągle chodziłam z
myślą, czy mam robić manewry. Chciałam zapytać grupy, co oni na
to, czy dadzą radę z moim towarzystwem. Na śniadaniu
dowiedzieliśmy się, że ze względu na ogólny stan grupy dziś
czeka nas lekki dzień: panoramka, a potem przejazd stopem, zakupy,
odpoczynek… Manewry zaczynały się we czwartek, a w środę
wypadał 1 maj. Jeślibym więc nie robiła manewrów, to lepiej
wracać dziś… Dowiedziałam się też, że rano wycofała się z
przejścia kolejna kursantka.
W
drodze na polanę, na której miała być panoramka, odważyłam
się zadać grupie nurtujące mnie pytanie. Odpowiedzi dostałam
szczere, ale trochę inne, niż bym chciała usłyszeć. Nie było
osoby, która by powiedziała „nie przejmuj się, pomogę Ci, razem
damy radę”. Wiedziałam, że jeśli coś pójdzie nie tak, to będę
dla nich ciężarem, a nie byłoby to dla mnie przyjemne. Zaczęłam
się zastanawiać, co robić, bo jednak na majówkę wracać do
Lublina nie chciałam. Zadzwoniłam do Księdza do Rzeszowa i
zapytałam, czy ewentualnie nie mogłabym u niego właśnie teraz się
zatrzymać – bo jakiś czas temu mnie zapraszał. Na ten moment był
to jednak wciąż plan zapasowy.
Dotarliśmy
na polankę, rozłożyliśmy mapki, przygotowaliśmy się do
panoramki… ale zamiast tego zaczęła się kolejna lekcja
porządkowa. Za dużo było emocji, za mało słuchania się
nawzajem, zrozumienia i przebaczenia. W pewnym momencie jedna z
kursantek wstała, podziękowała za wszystko, co jej kurs dał
dotychczas (zrobiła to bardzo elegancko, szczególnie uwzględniając
panującą aurę!), i zrezygnowała. Poszła do schroniska. Zerwałam się za nią, bo i tak już na manewry się nie wybierałam.
W drodze na polankę nie zawróciłam m.in. dlatego, iż się bałam,
że zgubię się po drodze. Teraz miałam z kim iść, by nie zabłądzić.
Zabrała się z nami kolejna dziewczyna, której nie odpowiadała
atmosfera na przejściu. W
drodze do schroniska ponownie zadzwoniłam do Księdza, już z
wyraźną prośbą. Udało się, proboszcz pozwolił, bym zatrzymała
się w pokoju gościnnym na plebanii. Zwróciłam więc swój tak
upragniony kilka dni temu bilet z Polańczyka do Lublina na sobotę i
czekałam teraz w schronisku na busa do Zagórza. Po jakimś czasie
wrócili pozostali z polanki. Coś tam się zadziało dalej i kolejne
osoby zrezygnowały. Przejście się rozpadło. Wszyscy mieliśmy
„wolne”. Kilka osób wybierało się do Wetliny. Kilka nie
wiedziało jeszcze, co zrobi. My z chorującą koleżanką wsiadłyśmy
do busa…
***
Trudno
mi było opisywać tę część naszego przejścia. Trudno było
to przeżywać. Emocje były ogromne. Smutek, rozdrażnienie, złość,
bezradność… Wystarczyło jednak trochę odjechać, by nabrać
dystansu także psychicznego. Po pierwsze, przyszła świadomość, jak bardzo JA zawaliłam. Olałam swoje postanowienia.
Nie narzekać, być cierpliwą, wytrzymać… Gdzie tam! Czuję swoją
winę, bo byłam jedną z tych, którzy nagniatali atmosferę, gadali
na Przewodniczkę, krytykowali zamiast widzieć to, co dobre.
Sumieniu swojemu wmawiałam różne rzeczy. Ale prawda jest okrutna:
zawaliłam. Zachowywałam się niegodnie miana katoliczki. Po drugie,
zaczęłam stawiać się na miejscu naszej Przewodniczki. Włączyłam
empatię i wyobraźnię. I zrozumiałam, że w takiej sytuacji mogłabym
się zachowywać bardzo podobnie. Zabrakło dziewczynie gdzieś dyplomacji,
rozeznania co do potrzeb grupy i elastyczności, ale niczego nie
zrobiła ze złośliwości. Nie miałam i nie mam wątpliwości, że
czyniła to, co jej się wydawało najlepsze, i postępowała
najlepiej, jak umiała.